Dobro zawsze wraca… To nie tylko ciekawa historia rodziny Łoniewskich ze Strachowa, ale także, a może przede wszystkim, świadectwo ludzkiej solidarności i tego, że dane innym dobro zawsze wraca. Jest to historia relacjonowana przez Stanisława Łoniewskiego.
Ojciec Stanisława, Ignacy Łoniewski pochodził ze Strachowa w gm. Płońsk - jego rodzicami byli Piotr i Scholastyka z Konczewskich. Mieli dziewięcioro dzieci, dwoje z nich po zakończeniu pierwszej wojny światowej wyemigrowało do Ameryki. Ignacy był najmłodszy z rodzeństwa.
Z kolei mama Stanisława, Józefa ze Smolińskich pochodziła z Ciemniewa w gm. Sochocin - jej rodzicami byli Jan i Florentyna z Nowakowskich. Miała czwórkę rodzeństwa - jeden z braci Stanisław został misjonarzem w Brazylii, a brat Kazimierz, który był pilotem Szkoły Orląt w Dęblinie zginął w młodym wieku podczas próbnych lotów. Trzeci brat Józefy - Klemens wyemigrował do Stanów i tam zwerbowano go do tzw. Błękitnej Armii, dowodzonej przez gen. Józefa Hallera. Armia, którą zorganizowano podczas I wojny światowej we Francji, składała się z ochotników, w tym spośród polskiej emigracji ze Stanów Zjednoczonych.
Dwa razy cztery
Dorastanie Ignacego przypadło na czas, gdy Polska była pod zaborami, co znaczyło, że musiał odsłużyć w carskiej armii wojskową służbę – a było to aż cztery lata…
Podróż do Moskwy, gdzie miał się stawić, trwała miesiąc. W Moskwie spotkał przypadkiem swojego starszego brata, Juliana, który służył w wojsku w Petersburgu.
(…) „- Cztery lata trwała ta służba ojca - wspominał Stanisław Łoniewski. - Po czterech latach wrócił, ale minęły zaledwie dwa lub trzy miesiące, i zaczęła się pierwsza wojna światowa. Więc znów go zabrali na kolejne cztery lata. Niewiele o tej wojnie opowiadał. Może nie chciał dzieci tymi okrucieństwami karmić, a może i sam pamiętać nie chciał. Wiem tylko, że gdy kiedyś zimą żołnierze pocisk armatni przenosili, ojciec tak sobie nogę zranił, że spuchła i miesiąc musiał spędzić w szpitalu. Jak wydobrzał, znów wrócił na front. Wspominał, że zimą, gdy okopywali się gdzieś w polu, nocami zawieje śnieżne tak ich zasypywały, że rano ledwo dawali radę wygrzebać się spod zwałów śniegu. (…) Ojciec, szczęśliwie, wojnę przeżył, choć wielu ludzi wtedy zginęło. Jak wrócił, sądził może, że to była pierwsza i ostatnia wojna w jego życiu, tymczasem przyszło mu przeżyć jeszcze jedną (…)
Dom choinką pachnący…
Józefa i Ignacy pobrali się w Częstochowie w czerwcu 1914 roku. Ona miała 19 lat, on 32. Po ślubie zamieszkali w Strachowie, gdzie Ignacy w 1921 roku zbudował rodzinny dom. A potem urodziło im się sześciu synów: Józef, Szczepan, Zygmunt, Jerzy, Stanisław (autor rodzinnych wspomnień) i najmłodszy Longin.
Łoniewscy byli bardzo religijną rodziną. Stanisław, który urodził się w 1929 roku, wspominał przedwojenne odpusty parafialne, które były rodzinnymi świętami, bo do każdego domostwa zjeżdżali tego dnia krewni. Wspominał również niedzielne spotkania różańcowego kółka, które odbywały się w ich domu raz w miesiącu. Kobiety po modlitwie zostawały jeszcze, by porozmawiać przy herbacie i poczęstunku.
(…) „- Jak każde dziecko, zapamiętałem też święta Bożego Narodzenia, które w moim rodzinnym domu bez wątpienia były najbardziej uroczystymi dniami w roku - wspominał Stanisław. - W nocy zawsze była Pasterka i kto żyw, szedł do kościoła. Pamiętam świąteczny wystrój domu - choinkę, zawsze dużą, prawdziwą, prosto z lasu, którą przyozdabialiśmy świeczkami, bombkami i papierowymi łańcuchami przez nas samych zrobionymi. Mam też przed oczami moją mamę, jak krząta się w kuchni na długo przed świętami i szykuje potrawy, których na wigilijnym stole zawsze musiało być dwanaście (…)”.
Topielca już nie ma…
Stanisław wspomina również dworek Sabiny i Jana Grobickich - drewniany budynek z gankiem od podwórza, wybudowany na pagórku nieopodal rzeki. Dziś próżno szukać po nim jakiegoś śladu, spłonął podczas wojny w 1945 roku.
Nie ma już w Strachowie miejsca, nazywanego przez mieszkańców Topielcem - tak nazywano rozlewisko naprzeciwko dworku Grobickich, przypominające kanał lub jeziorko. Nazwa wzięła się stąd, że każdego roku, gdy przyszły roztopy, ciągnące wozy konie zbaczały w tym miejscu z drogi, wjeżdżając na mokradła. Rozlewisko zostało zasypane w latach 70. ubiegłego wieku.
Wyrzuceni z domu
Przed wybuchem drugiej wojny światowej Stanisław zdążył skończyć trzyklasową szkołę powszechną w Strachowie - mieściła się w domu państwa Barcikowskich, a jedną z nauczycielek była pochodząca z Płońska, Janina z Łepkowskich Wyglądało.
Wybuchła wojna, zaczęła się niemiecka okupacja. W styczniu 1940 roku do domu Łoniewskich przyszedł z jakimś mężczyzną volksdeutsch Fechner, który osiadł w Strachowie na początku pierwszej wojny światowej. Kazali rodzinie opuścić dom. Gospodarstwo przejął mężczyzna, który towarzyszył Fechnerowi - nazywał się Malitzky. Powiedział Łoniewskim, że jeśli chcą, to mogą jeszcze przez jakiś czas zostać. Zostali, ale musieli dla Niemca pracować, za możliwość mieszkania pod własnym dachem…
Rok później Niemiec kazał Łoniewskim się wyprowadzić, trzem synom zaproponował mieszkanie za pracę, zostali więc. Pozostałą część rodziny przygarnęli sąsiedzi, Konstancja i Jan Prządakowie. Niedługo potem żandarmi zabrali całą rodzinę Łoniewskich do obozu w Pomiechówku. Stanisław wspomina, że wówczas wywieziono również inne rodziny ze Strachowa: Czyżewskich, Olkowskich i Czajkowskich.
Z obozu do obozu…
(…) „Warunki tam były straszne - wspominał Stanisław. - Spaliśmy na gnoju - po wierzchu słoma, która leżała nie wiadomo jak długo, a pod nią - gnój!... Marzliśmy. Co kto zdołał z sobą zabrać, tym się przykrywał. Ciasno było tak potwornie, że musieliśmy wszyscy jednocześnie przewracać się na lewy albo prawy bok, bo inaczej w ogóle nie sposób było się poruszyć. (…)”.
Jedzenia w obozie było niewiele. Kilka dni później rodzina Łoniewskich została wywieziona z Pomiechówka do obozu w Działdowie.
Po kilku tygodniach pobytu w Działdowie Niemcy organizowali grupę więźniów na roboty do Prus. Wybrali najstarszego syna Łoniewskich, Józefa i jego rówieśnika - Kazimierza Olkowskiego ze Strachowa. Józef trafił na roboty do Królewca.
Niedługo po tej wywózce Niemcy zorganizowali kolejny transport, ale do Rosji. Wzięli wszystkich, którzy jeszcze nadawali się do pracy, pozostawiając tylko starszych i dzieci. Do Rosji wywieziono wówczas dwóch braci Stanisława: 18-letniego Szczepana i 16-letniego Zygmunta, braci Czyżewskich ze Strachowa. Bracia Łoniewscy pracowali najpierw w Rosji, potem wywieziono ich na Łotwę, a gdy zbliżał się front, trafili na roboty do kopalni soli w Westfalii. Byli tam aż do wyzwolenia.
Zygmunt Łoniewski wrócił do Polski latem 1945 roku, ale Szczepan wybrał emigrację. Amerykanie po wyzwoleniu zatrudnili go jako strażnika w obozie dla niemieckich jeńców wojennych. Miał 22 lata, kiedy wyruszył w podróż z Bremy do Toronto, gdzie znalazł pracę w kopalni złota, kupił dom i ożenił się z pochodzącą z Sochaczewa Polką. A potem przeniósł się na Alaskę…
Gdy transport do Rosji odjechał, resztę rodziny Łoniewskich z powrotem przewieziono z Działdowa do obozu w Pomiechówku. Byli tu do lipca 1941 roku.
Ludzie sobie pomagali…
(…) „- Głodowalibyśmy, gdyby nie zapobiegliwość naszej mamy i pomoc ludzi spoza obozu - wspominał Stanisław. - W obozie w Działdowie na jednego więźnia przypadało dziennie pół kilograma chleba, więc moja mama przewidując, że nie zawsze tak będzie, zbierała każdą niedojedzoną kromkę i suszyła. Kiedy znów znaleźliśmy się w Pomiechówku, jej zapobiegliwość okazała się dla nas prawdziwym błogosławieństwem - wszystko, co ususzyła w Działdowie, zjedzone zostało do ostatniej okruszyny. Wielką pomocą była dla nas żywność przesyłana z naszej rodzinnej wsi. Akcją pomocy kierował wójt gminy Sochocin Marzęcki, bo Strachowo należało wtedy do gminy Sochocin. On zbierał od ludzi żywność i załatwiał jej transport do obozu. Wszyscy tę pomoc dostawaliśmy. Dla naszej rodziny paczki żywnościowe przygotowywali osobiście państwo Prządakowie - piekli chleb i przesyłali go nam do obozu. To nie był zwykły chleb, ale cała blacha chleba, w środku której ukryta była dwukilowa, albo i większa szynka, pieczona razem z chlebem tak, żeby w razie jakiejś kontroli wyglądało, że to tylko chleb. W czasie naszego pobytu w Pomiechówku co najmniej trzy takie paczki dostaliśmy. Do dziś je pamiętam. Każda pochodziła od państwa Prządaków, którzy najpierw przyjęli nas pod swój dach, gdy byliśmy bezdomni, a potem pomagali, gdy byliśmy uwięzieni i głodni (…)”.
Stanisław wspominał również próby ucieczki z obozu. Latem 1941 roku taka próbę podjęły dwie młode mieszkanki Sochocina: Halina Bocianowska, która miała 17 lat i druga, pochodząca ze Strubin Rutkowska. Halinę zastrzelił niemiecki wartownik.
Więcej szczęścia miała czwórka mężczyzn, też z Sochocina, którzy zostali na próbie ucieczki przyłapani. Niemcy ich za to pobili, ale nie zabili, a według wspomnień Stanisława byli to: Jan Kowalewski, Nikodem Strzeszewski, dwóch braci Gregorowiczów. Poza Kowalewskim zostali później wysłani przez Niemców na roboty do Rosji.
Bez domu…
Pewnego dnia Niemcy kazali więźniom opuścić obóz. Mogli pójść dokąd chcieli, ale nie do swoich domów. Łoniewscy nie mieli dokąd pójść, udali się więc do rodziny Czyżewskich w Śladowie, a potem do Ciemniewa, gdzie mieszkała siostra Stanisławy. Rodzice Stanisława i jego 10-letni brat tam zostali, a Stanisław od tego momentu dzielił czas pomiędzy rodziców i gospodarstwo wuja Jastrzębskiego w Ilinku, gdzie pomagał.
Rodzinie Łoniewskich pomógł niemiecki żandarm, który nazywał się Kopp. Gdy okazało się, że zostanie przeniesiony do żandarmerii koło Różana, zaproponował, by przejęli gospodarstwo w Barakach koło Sochocina, które prowadził. Stanisław wspominał, że Kopp wyjeżdżając nic z gospodarstwa nie zabrał i wobec nich postąpił uczciwie. W Barakach Łoniewscy mieszkali do końca wojny. Niemiec, który zajął ich dom w Strachowie, mieszkał w nim ponad dwa lata, gdy został wysłany na wojnę, w domu Łoniewskich zamieszkała Niemka - nazywała się Krebs, z dwojgiem dorosłych dzieci. Krebsowie przyłączyli do gospodarstwa zabranego Łoniewskim również gospodarstwo państwa Makowskich razem z ich parobkami. Pracować dla Krebsów musiał również jeden z synów Łoniewskich: Jerzy, który przebywał u rodziny Makowskich i też został można powiedzieć „przejęty”. Pod koniec 1944 roku Jerzego u Krebsów zastąpił Stanisław.
Gdy w styczniu 1945 roku zbliżał się do Strachowa front, Niemcy byli przygotowani do ucieczki, mieli spakowany dobytek. Polakom, którzy u nich pracowali, dzień wcześniej też kazali się do wyjazdu przygotować. Dlatego Stanisław, którego styczniowe zdarzenia zastały w Strachowie, musiał pojechać z uciekającymi Niemcami. Udało mu od nich odłączyć w okolicach Drobina.
Zgliszcza…
Gdy Łoniewscy wrócili na swoje, zastali zgliszcza, wszystko było popalone, zniszczone, został tylko zrujnowany dom. A na tym pobojowisku, radzieckie wojska urządziły sobie polową kuchnię… Nie było łatwo, by wszystko doprowadzić do jakiegoś porządku. Gospodarstwo Krebsów w Barakach zostało przejęte przez państwo.
Stanisław wspominał, że tuż po wyzwoleniu z wieloma innymi ludźmi jeździli po okolicy i zwozili ciała zabitych Rosjan, pochowano ich we wspólnej mogile, ale kilka miesięcy później zostali ekshumowani i przeniesieni na cmentarz w Bolęcinie. Stanisław był jednym z mieszkańców Strachowa, pracujących przy kopaniu grobów na tym cmentarzu.
Trudne lata
(…) „- Skończyła się wojna i kiedy myśleliśmy, że wreszcie wróci spokój, zaczęły się problemy z ówczesną władzą - relacjonował Stanisław. - Najpierw dotknęły brata mamy, wujka Klemensa Smolińskiego, który po kilku latach pracy w Ameryce wrócił do Polski i kupił w Ciemniewie blisko dwudziestohektarowe gospodarstwo. Gdy wprowadzono obowiązkowe dostawy zboża, oddał wszystko, co miał, niczego sobie nie zatrzymał, była nawet komisja, która nie stwierdziła, żeby czegoś zaniedbał. Ale i tak przyszli po niego. Zabrali go na posterunek milicji w Sochocinie i strasznie go tam męczyli - bili, papierosami przypalali… Powtarzał, że co miał, to oddał, ale oni i tak go tłukli. Sam musiał z rzeki wodę nosić, żeby mieli go czym cucić. Wysyłali go po tę wodę w samych kalesonach, choć była zima i mróz. A kiedy wracał, znów go tłukli. Za co go tak bili?!... Może za to, że jako młody chłopak poszedł na ochotnika walczyć w wojsku Hallera?... A może za to jego gospodarstwo kupione za amerykańskie pieniądze?... (….)”.
Klemens opuścił posterunek skatowany tak, że trafił do szpitala. Nie chciał o tych zdarzeniach opowiadać, na pytania, co mu zrobiono, odpowiadał, że spadł z łóżka…
Powojenne lata były bardzo trudne, ziemia leżała odłogiem, a pierwsze zbiory z uwagi na brak nawozów były mizerne. Komunistycznej władzy nie interesowało, że obowiązkowe dostawy to ciężar ponad siły, często ludzie musieli oddać wszystko, co udało im się z pola zebrać. Kiedyś ojciec Stanisława zostawił sobie trochę owsa na strychu - było go niewiele, najwyżej trzy metry, by wiosną zasiać. Ktoś doniósł, bo przyjechał młody Polak z karabinem i czerwoną opaską na ramieniu z innym mężczyzną i tę resztkę zabrali. Dlatego Ignacy postanowił rozdzielić 40-hektarowe gospodarstwo pomiędzy synów.
Dobro wraca…
(…) „- Od samego początku nie było lekko - wspominał Stanisław. - Jedni krzywdziciele poszli, drudzy weszli. Kiedy dziś tamte czasy wspominam, myślę, że byłoby jeszcze trudniej, gdyby ludzie sobie nawzajem nie pomagali. Chyba każdy z nas jakiejś ludzkiej pomocy doświadczył. Pamięta pani, jak opowiadałem, że nas państwo Prządakowie przyjęli pod swój dach, kiedy Niemcy wyrzucili nas z własnego domu, a jak byliśmy w obozie - ratowali od głodu paczkami z żywnością? Gdy skończyła się wojna, to oni potrzebowali pomocy. Najpierw stracili dwóch z trzech synów - jeden zmarł na tyfus jeszcze podczas okupacji, a drugi zginął razem z kolegą, kiedy próbowali rozbrajać poniemiecki granat. Po wojnie nie mieli dokąd wrócić, wszystko im się spaliło - i dom, i stodoła, i obora. Wtedy zamieszkali u nas, bo nasz dom, choć poraniony, ale jakoś wojnę przetrwał. Mieszkali z nami trzy, może cztery lata, dopóki nie odbudowali własnego domu. Bo raz dana pomoc, zawsze do człowieka wraca. Żadna nie pójdzie na zmarnowanie. Jak ktoś człowiekowi jakieś dobro wyświadczył, to ono do niego wcześniej czy później wróci”.
Katarzyna Olszewska
PS. Całość wspomnień Stanisława Łoniewskiego jest dostępna w zeszycie wydanym przez Pracownię Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska „Z moich wspomnień” (Seria: Wspomnienia. Zeszyt XIII, maj 2010). Nasz artykuł powstał na podstawie tej publikacji.
foto: zbiory Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska
Komentarze opinie