Dzieci potrzebują ojca… Miał osiem lat, gdy ostatni raz widział swojego ojca. Boso biegł za bryczką, którą wywieźli go Niemcy. I więcej ojca już nie zobaczył. Ten jeden dzień zdecydował o losach rodziny.
Byli szczęśliwi…
Sylwester Wasiak jest synem Mariana Wasiaka, zamordowanego przez Niemców na płońskich Piaskach w styczniu 1945 roku.
Marian Wasiak urodził się w 1905 roku - razem z szóstką rodzeństwa wychowywał się w majątku Jaworowo, gdzie przed wojną pracowali jego rodzice. Jego przyszła żona - Stanisława z domu Błaszczak, trafiła na wychowanie do rodziny zarządcy tego samego majątku, do państwa Kaczorowskich, którzy własnych dzieci nie mieli. Stanisława i Marian razem dorastali, a gdy się pobrali, zamieszkali w Trębkach Starych i tam zbudowali dom. Stanisława bowiem dostała w posagu cztery morgi ziemi w tej miejscowości. Marian pracował w gospodarstwie, ale z czasem Wasiakowie założyli w części domu sklep. Wówczas był jedynym w okolicy. Miał szyld z kolorowym rysunkiem szynki, rogala i kiełbasy…
Sylwester wspominał, że rodzicom bardzo dobrze się wiodło, żyli z sobą zgodnie i szczęśliwie, ojciec był porządnym człowiekiem, a Stanisława kochała go na zabój. Urodziło im się pięcioro dzieci: czterech synów: Jan, Tadeusz, Sylwester, Stanisław i córka Danusia, która zmarła we wczesnym dzieciństwie.
Przybiegł koń…
Sylwester urodził się w 1936 roku. Miał trzy lata, gdy wybuchła wojna i ten moment kojarzył mu się z koniem, który po rozbiciu frontu w Modlinie przybiegł do ich gospodarstwa. Koń ten pozostał w gospodarstwie Wasiaków, był piękny, tańczył, gdy ktoś zagrał na harmonii…
Weszli Niemcy i zajęli najlepsze gospodarstwa, wywożąc ich właścicieli na roboty. We wsi byli również młodzi Niemcy z Hitlerjugend, mieszkali w dworku w Trębkach Nowych.
(…) „- To nie była, proszę pani, normalna młodzież - relacjonował Sylwester. - Ich tam specjalnie ćwiczono. Pamiętam, że dwa razy w tygodniu biegali strugą do Wisły i z powrotem, i co tylko na drodze spotkali, wszystko zabijali!... Jak z jakiegoś gospodarstwa wyleciała świnia, to jej uszy oberżnęli, jak kot lub pies - to go zakatowali. Biegali po wsi bijąc wszystko, co na drodze… Nic dziwnego, że nasze dzieciaki przed nimi uciekały. Pamiętam, jak mama mówiła nam, że kiedy oni lecą, mamy się natychmiast chować. Bo mogą zabić (…)”.
Dobro za zło…
Sylwester wspominał, że wojna pokazała, kto jest kim, we wsi znalazło się dwóch takich, którzy wierzyli w zwycięstwo Niemców i poszli na współpracę, donosili okupantowi, wydawali swoich i nie było rodziny we wsi, której by krzywdy nie zrobili. Skrzywdzili również rodzinę Wasiaków. Uciekli ze wsi w 1945 roku, ale gdy Sowieci chcieli zabrać ich rodziny, ludzie stanęli w ich obronie.
(…) „- I czy pani uwierzy, że to moja mama za nimi prosiła?... - opowiadał Sylwester Wasiak. - Co oni winni?… - mówiła… Prosiła, płakała, aż w końcu uprosiła, że obie te rodziny zostawili w spokoju. Gdyby nie ona, byłoby po nich. Dobrem za zło oddała. Bo to właśnie tamtych dwóch doniosło na mojego tatę. Żaden z nich już tu nie wrócił, ale sprawiedliwość i tak ich dosięgła. Jeden został jakimś ważnym komunistą, w gazetach o nim napisali, ktoś tę gazetę zobaczył, na zdjęciu go rozpoznał - i na dziesięć lat został skazany. A drugi też marnie skończył (…)”
Podczas okupacji ojciec Sylwestra często jeździł do Płońska, na tzw. wagę, gdzie skupowano żywiec. Przywoził mięso z odrzutu i sprzedawał na wsi. Dramat rodziny Wasiaków zaczął się pod koniec wojny…
Zabrali go Niemcy
Do Mariana Wasiaka przychodzili partyzanci, ukrywający się w Puszczy Kampinoskiej. Kupowali krowy, potrzebne im było jedzenie. Zawsze byli gotowi na wszystko, z bronią i granatami. Kiedyś niewiele brakowało, by Niemcy ich nakryli.
W końcu Niemcom doniesiono i Marian Wasiak został aresztowany. Wywieziono go do Pomiechówka, ale za pierwszym razem wrócił po dwóch miesiącach. Ale jesienią 1944 roku znów go zabrali, tym razem do więzienia w Płońsku.
Marian nie wrócił już do domu…
Ciągle tam chodziła…
(…) „- Odkąd mama dowiedziała się, że tata jest w płońskim więzieniu, ciągle tam chodziła - nosiła tacie ubranie, zmianę bielizny, coś do jedzenia… - wspominał Sylwester. - Chodziła pieszo, bo żadnych pojazdów nie mieliśmy. Wychodziła raniutko i ruszała w drogę. Długo trwało, zanim doszła na miejsce, bo z naszego domu do więzienia w Płońsku jest dwadzieścia pięć kilometrów. Zdarzało się czasami, że zabrała ją jakaś furmanka albo samochód, które jechały akurat w tę stronę, ale najczęściej bywało tak, że całą tę trasę musiała pokonać pieszo. I jeszcze tego samego dnia wracała do domu. Nie nocowała w Płońsku, bo nie znała tam nikogo. (…)”
Ale gdy poszła tam w styczniu 1945 roku, już po wejściu do Płońska Sowietów, zastała więzienie puste. Nikogo tam nie było. Stanisława szukała, pytała, gdzie są więźniowie, ale nikt nic nie wiedział.
Nie wiedziała jeszcze, że jej ukochany mąż już nie żyje….
(…) „- Podejrzewała tylko, że ci dwaj, którzy ojca wydali, mogą wiedzieć, co się stało z więźniami, zwłaszcza, że ich w tym czasie przez dwie lub trzy noce we wsi nie było - relacjonował Sylwester. - Kiedy więc jeden z nich wrócił i przyszedł do naszego domu, bardzo go prosiła, żeby powiedział, co się z ojcem stało. Ale on nie chciał powiedzieć. Mówił, że nic nie wie (…)”.
Niemcy uciekli, weszli Sowieci. A Stanisława czekała na męża, myślała, że wróci, zajmując się domem i dziećmi, żyła nadzieją…
Strzelali dwa razy…
A potem przyszła wiadomość o mordzie na płońskich Piaskach. Ktoś zawiadomił Stanisławę, że znaleziono rozstrzelanych więźniów płońskiego aresztu.
(…) „Pojechała tam - wspominał syn Stanisławy i Mariana Wasiaków. - Oni już byli wyjęci z dołu, poukładani, jeden przy drugim… Tata leżał podobno drugi od brzegu w pierwszym lub drugim rzędzie. Mama mówiła, że czapkę z nausznikami miał tak mocno na głowę wciśniętą, że nie spadła nawet wtedy, gdy dostał strzał w czoło, że kula tylko przeszła na wylot przez czapkę. Strzelali do niego dwa razy. Drugą kulę dostał w skroń. Gdy go zabijali, miał czterdzieści lat (…) Pamiętam, jak mama wróciła… Pamiętam jej płacz. Wtedy dowiedziałem się, że ojca już nie mam. Dla mnie, proszę pani, to był wstrząs. Nie potrafiłem zrozumieć, że go już nie ma, że nie wróci. Mama próbowała mi pomóc. Mówiła, że nie tylko nas to dotknęło, że tam zginęło wielu ludzi. Że nam zginął ojciec, ale inna rodzina, mieszkająca gdzieś za Wisłą, straciła na Piaskach ojca i dwóch synów, wszystkich trzech. Że widziała kobietę, która była żoną tego ojca albo może siostrą tych synów - bo tyle tam było tragedii, że nikt nie śmiał pytać, jakie było pokrewieństwo tych, którzy odnajdywali swoich bliskich, z tymi, których zamordowano. Za dużo tam było bólu. (…)”
Przywieźli go do domu…
Stanisława zabrała wóz i razem z braćmi Mariana pojechała na Piaski. Przywiozła męża do domu. Zeszła się cała wieś…
(…) „- Wtedy były siarczyste mrozy, śniegi…. - wspominał Sylwester. - Ciało było zamarznięte, więc pozostawiono tatę na dworze. Leżał na tym wozie na podwórku ze dwa lub trzy dni (głos się łamie). Nasz pies go poznał, ułożył się przy jego nogach i tak leżał (…)”
Pogrzeb Mariana odbył się w Kroczewie. Przyszła go pożegnać cała wieś.
Jak ojca zabrakło…
Stanisława ciągle wspominała męża, płakała, było jej ciężko, została sama z czwórką dzieci i gospodarstwem. Sylwester wspominał, że było trudno, gdy ojca zabrakło, przyszła bieda i głód, często nie było co jeść. Tak się wtedy im żyło…
Stanisława musiała sobie poradzić, otrząsnąć się, a ponieważ dochód z niewielkiego gospodarstwa był znikomy, wzięła się za handel. Skupowała u okolicznych handlarzy masło i ser, by zawieźć je na sprzedaż do podwarszawskich miejscowości. Przez pół tygodnia chodziła po okolicznych miejscowościach i skupowała nabiał, a potem ruszała z zebranym towarem, by go sprzedać. I wszędzie pieszo. Ale Stanisława się nie skarżyła…
Domem i gospodarstwem pod jej nieobecność zajmowali się synowie, pomagali też ludzie ze wsi. Stanisława na spółkę z sąsiadem kupiła konia, mieli też kozę i sad. Wydawało się, że może życie im się polepszy…
Zabrali matkę…
W 1948 roku Stanisława została oskarżona o nielegalny handel i skazano ją na pół roku więzienia. Trafiła do aresztu w Płońsku, gdzie kilka lat wcześniej był więziony jej mąż.
Sylwester został sam z młodszym bratem, bo tych starszych w domu już nie było. Przerwał szkołę i próbował radzić sobie z gospodarstwem.
(…) „- Próbowałem orać w polu, ale z pługiem nie mogłem sobie poradzić, bo był dla mnie za ciężki, więc chodziłem pracować do gospodarzy - wspominał. - Oni zawsze jeść dali, zapłacili… Chodziłem też na lotnisko wojskowe w Kroczewie, gdzie stacjonował jakiś oddział z Dęblina. Sporo tam wojska było. Jak do nich poszedłem, to czasami coś do jedzenia dostałem, choć byli i tacy, co się denerwowali na tych, którzy dawali cywilom jedzenie. Któregoś dnia, gdy jeszcze mama była w więzieniu, przyszło pismo z Urzędu Skarbowego, żeby zapłacić podatek od wzbogacenia. Chodziło o te cztery morgi ojcowizny. A niedługo potem do naszego domu przyszedł człowiek, na którego miejscowi „dziedzic” wołali, bo chodził oberwany i nie miał żadnej szkoły, i przyprowadził z sobą komornika. Nic im nie przeszkadzało, że bogactwa żadnego w domu nie widać i że nikogo z dorosłych nie ma. Był, pamiętam, w szafie materiał, który matka kupiła mi na ubranie, kiedy jeździła po okolicy handlując, to jeszcze i ten materiał zabrali (…)”
Sylwester miał 14 lat, ale musiał sobie poradzić i zatrudniał się przy sezonowych pracach, a potem wyjechał, jak starsi bracia, za pracą. W 1951 roku zamieszkał w Gdańsku, gdzie był jeden z braci, rok później przeniósł się do Warszawy. Pracował jako monter samochodowy, potem na budowie, w tym na Starym Mieście.
Zamieszkał w Złotopolicach…
Sylwester ożenił się w 1955 roku z Marianną z Sadowskich - pochodziła z Trębek, była jego sąsiadką. Przez pierwsze pięć lat byli rozdzieleni, Marianna do stolicy przenieść się nie chciała, a Sylwester bał się rzucić pracę. Wrócił do domu w 1960 roku, zaproponowano mu bowiem pracę przy budowach w tych stronach.
Sylwester pracował m.in. przy remontach dawnych dworów, w których powstawały szkoły. Budował szkoły m.in. w Emolinku, Ćwiklinie, Zaborowie, Niedarzynie, Szczawinie, Gościminie. Pracował przy budowie płońskiej dwójki i szkoły przy ul. Wolności.
Po latach założył własną firmę budowlaną i zamieszkał w Złotopolicach. W 1977 roku zabrał swoją mamę do siebie. Ona po śmierci męża z nikim już się nie związała. Do końca swojego życia była bardzo aktywna i pomagała rodzinie, jak tylko mogła. Wnuki się do niej garnęły, czytała im wciąż jakieś bajki, opowiadała historie. Zmarła w 1994 roku i została pochowana obok męża, na cmentarzu w Kroczewie.
(…) „- Przez te wszystkie lata od śmierci taty, wciąż go wspomniała, wciąż wracała do tego, co się stało - wspominał Sylwester. - Do końca miała żal do Niemców za krzywdę, jaką wyrządzili jej i dzieciom. Często mówiła, że tata chciał, żebyśmy się uczyli, że nasze życie potoczyłoby się inaczej, gdyby on żył. Bo chłopcy potrzebują ojca - mówiła - potrzebują męskiego zdania, słowa, a czasami i męskiej ręki… Więc gdyby żył, my pokończylibyśmy szkoły, i wszystko potoczyłoby się inaczej. (…) Wiem, że miała rację. Gdy moje własne dzieci przyszły na świat, rzuciłem Warszawę i wróciłem do Złotopolic, bo nie chciałem, żeby moja żona była sama a dzieci wychowywały się bez ojca. Bo dzieci powinny mieć oboje rodziców. Wtedy, w 1945 roku, o naszych losach zdecydował tamten jeden dzień, w którym Niemcy zabili nam ojca.”
Katarzyna Olszewska
PS. Całość wspomnień Sylwestra Wasiaka jest dostępna w zeszycie „Jeden dzień zdecydował”, wydanym przez Pracownię Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska (Seria: Wspomnienia. Zeszyt VIII, maj 2008). Nasz artykuł powstał na podstawie tej publikacji.
foto: zbiory Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska
Komentarze opinie