Reklama

Rozmawiamy z Celiną Krysicką, najstarszą absolwentką płońskiej szkoły z ul. Płockiej

25/09/2007 21:10

Kocham szkołę

Choć szkolne mury opuściła 72 lata temu, jej miłość do Gimnazjum Koedukacyjnego Magistratu miasta Płońska (tak w latach 30. nazywało się dzisiejsze I LO im. H. Sienkiewicza) jest tak samo wielka, jak była jeszcze przed wojną, bo Celina Krysicka (z domu Dzięgielewska) wiąże z tym miejscem swoje najpiękniejsze wspomnienia. Najstarsza, bo mająca 91 lat, żyjąca absolwentka płońskiej szkoły średniej w rozmowie z Płońszczakiem - w związku z jubileuszem 90-lecia szkoły (piszemy o nim na stronie 10) wspomina ten okres swojego życia.

- Czy pamięta Pani swój pierwszy dzień w gimnazjum?
- Oczywiście, pamiętam to doskonale. Rozpoczynałam naukę, gdy siedzibą gimnazjum był budynek naprzeciwko parku miejskiego przy dzisiejszej ul. Płockiej (red.: chodzi o dawną siedzibę władz miasta). Sale nie były może piękne, ale schludne i czuło się w nich tę niesamowitą atmosferę szkoły. Od samego początku bardzo mi się tam podobało. Tuż obok szkoły, za ceglanym murem, stał kościółek pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. Była to dawniej cerkiew, ale wtedy służył on nam już jako kościół szkolny, do którego chodziliśmy na niedzielne msze św. dla całej szkoły, mieliśmy tam katechezy. Gdy ostatnio przejeżdżałam obok tego miejsca i zobaczyłam moją szkołę z pozasłanianymi oknami, to aż mi się serce ścisnęło.

- Ile miała Pani lat, kiedy zaczynała naukę w tej szkole?
- Urodziłam się w 1916 r., a do pierwszej klasy gimnazjum, poszłam w 1930 r. Było to o rok później niż moi rówieśnicy, bo po szkole powszechnej mój ojciec chciał kształcić mnie w modnym wówczas zawodzie krawcowej. Nie miałam jednak do tego talentu, dlatego wolałam zacząć naukę w gimnazjum.
- Czesne w ówczesnym czasie było dosyć wysokie. Czy musiała Pani w jakiś sposób „zarabiać” na jego opłacenie?
- Miałam to szczęście, że mój ojciec był zamożnym malarzem i stać go było na opłacenie mojej nauki. W ogóle w tamtych czasach uczenie się w szkole, a już tym bardziej w takiej, jak nasze gimnazjum, było dużą nobilitacją dla ucznia, ale także dla jego rodziców. Było to w jakimś stopniu oznaką zamożności. Jak mówiłam, nie musiałam zarabiać na szkołę, ale podobnie jak wiele moich kolegów i koleżanek udzielałam korepetycji, żeby mieć pieniądze na własne wydatki. Niektórzy chłopcy zarabiali także pracując fizycznie u rzemieślników.
- Jakie było podejście ówczesnej młodzieży do nauki?
- Przede wszystkim młodzież uczyła się chętnie, choć oczywiście nie wszyscy byli jednakowo zdolni. Nasze oceny nie były wspaniałe, bo jak mawiał jeden z moich profesorów: na 5 umie Pan Bóg, na 4 nauczyciel, a na 3 uczeń, jak się bardzo postara. Dlatego gdy ktoś z nas dostał 4, oznaczało to, że był z danego przedmiotu prymusem. Każdy z nas miał świadomość, że wielu naszych rówieśników może tylko pomarzyć o nauce w naszej szkole, bo nie każdego było przecież na to stać i chyba właśnie ta świadomość sprawiała, że szanowaliśmy szkołę i wszystko, co z nią związane. Poza tym chętnie angażowaliśmy się w różnego rodzaju zajęcia pozalekcyjne - ja byłam redaktorką szkolnego pisma „Młoda myśl” i występowałam na akademiach.
- Jak układały się relacje uczniów z nauczycielami? Mówiła Pani, że szanowaliście wszystko, co związane ze szkołą, wynikałoby z tego, że również nauczycieli...
- Oczywiście, każdy z nas szanował nauczycieli i całował na początku lekcji profesora czy profesorkę w rękę. Nie do pomyślenia było, żeby uczeń nie ukłonił się nauczycielowi na ulicy - od razu sprawa trafiłaby pod obrady rady pedagogicznej. Jeśli chodzi natomiast o zachowanie nauczycieli, to moim zdaniem byli oni bardzo mili, sprawiedliwi i taktowni. Nawet, gdy ktoś zachował się nieodpowiednio albo tak, jak moi starsi koledzy - palił po kryjomu papierosy - nigdy nie spotkałam się z tym, żeby nauczyciel krzyczał na ucznia przy pozostałych wychowankach. Tamci nauczyciele mieli takt - potrafili taką sprawę załatwić skutecznie, ale dyskretnie. To byli wspaniali pedagodzy i fachowcy - do dzisiaj pamiętam ich imiona i nazwiska.
- A którego z nich wspomina Pani najmilej?
- Bardzo lubiłam moją nauczycielkę języka polskiego, panią Witalisę Orzechowską. Była wymagająca, ale wspaniale prowadziła zajęcia. Z profesorów natomiast, uwielbiałam naszego dyrektora, pana Stanisława Francuza. Kochały się w nim wszystkie dziewczęta i, proszę mi uwierzyć, płakałyśmy, gdy się ożenił.
- Mieliście Państwo dla nauczycieli jakieś przezwiska?
- O tak, doskonale pamiętam, że rozmawiając między sobą zawsze się nimi posługiwaliśmy. Ale nigdy nie były to przezwiska obraźliwe, raczej sympatyczne.
- A co z relacjami koleżeńskimi?
- Powiem pani, że szkolne znajomości okazały się dla mnie przyjaźniami na całe życie. Nie było mowy o jakiejś zawiści czy złym współzawodnictwie - szanowaliśmy siebie nawzajem i byliśmy solidarni. Przecież nie wszyscy byli równie grzeczni albo zdolni, nikomu jednak do głowy nie przyszło, żeby skarżyć na kolegę, a osobom które się słabiej uczyły staraliśmy się wszyscy pomagać. Wymagali tego od nas w pewnym sensie sami nauczyciele, ale przede wszystkim czuliśmy się odpowiedzialni za całą klasę, dlatego wspólnymi siłami staraliśmy się uzyskiwać jak najlepsze wyniki. Chodzili ze mną do klasy również Żydzi, ale traktowaliśmy ich jak swoich, nie było żadnych dokuczań czy kłótni. Z  tym czasem kojarzy mi się także wiele figlów, które robiliśmy sobie nawzajem, a czasem także naszym profesorom. Nie wynikało to jednak z chęci zrobienia komuś na złość, ale z sympatii, jaką darzyliśmy naszych pedagogów.
- Co ze szkolnym rygorem? Na czym on wówczas polegał i czy był uciążliwy?
- Rygor był, tylko że to były czasy, w których byliśmy do niego przyzwyczajeni. Najbardziej widoczny element rygoru, to chyba strój ucznia - dla dziewcząt granatowe, zakrywające kolana spódniczki, fartuszki z białym kołnierzykiem oraz ciemne, grube pończochy, dla chłopców granatowe spodnie i marynarki. W latach 30. były modne spodnie za kolana zakładane z podkolanówkami, dlatego niektórzy chłopcy nosili właśnie takie. Dodatkowym elementem była granatowa czapka z biało-amarantową otoczką, do której przypinało się znaczek - płonący kaganek oświaty na otwartej książce. Taki strój nosiło się wszędzie - do szkoły, ale i poza nią, a czapki zakładałyśmy nawet do letnich sukienek, gdy szło się do kościoła. Nikt się jednak nie buntował - z jednej strony nikt by nie śmiał tego zrobić, a z drugiej byliśmy po prostu dumni, że jesteśmy uczniami gimnazjum. Innym ograniczeniem była pora, do jakiej uczeń mógł przebywać poza domem. Z tego, co pamiętam, chłopcy musieli być w domu o 19., a dziewczyny godzinę później. Nauczyciele mieli dyżury i nie daj Boże, gdy spotkali kogoś po obowiązującej godzinie.
- Co wtedy?
- Taka osoba była następnego dnia skrzętnie odpytywana na każdej lekcji, a czasami czekała ją nawet rozmowa z dyrektorem.
- Mieliście Państwo jakieś zabawy, potańcówki?
- Oczywiście, że tak i to nawet dosyć często. Ale młodzież na takich zabawach zachowywała się grzecznie i wyglądała schludnie. Dziewczyny zakładały ciemne spódnice i białe, zapinane pod samą szyję bluzki z normalnym albo z marynarskim kołnierzykiem. To były jedyne okazje, kiedy mogłyśmy założyć cieńsze pończochy i buty na małym obcasiku. Żadna z nas jednak nawet nie marzyła o włosach spiętych w koński ogon, bo fryzurę tę uważano za nieprzyzwoitą, nie mówiąc już o jakimkolwiek makijażu.
- A czas wolny - jak młodzież go zagospodarowywała?
- Nie nudziliśmy się. Każdy musiał przecież pomóc trochę w domu, niektórzy udzielali korepetycji czy pracowali, trzeba się było uczyć, więc gdy już mieliśmy wolną chwilę, to najczęściej spotykaliśmy się razem na spacerach, grach sportowych. Dużo się też wtedy czytało.
- Mieliście Państwo studniówkę lub bal maturalny?
- Akurat za mojej kadencji szkoła miała problemy finansowe, więc nie mieliśmy żadnej z tych zabaw.
- Jak zatem wyglądał Pani egzamin maturalny?
- Do ostatniej klasy dotrwało nas tylko dwanaścioro, z czego trzy osoby przystąpiły do matury, a zdała ją, prócz mnie, tylko jedna osoba. Nasza szkoła nie miała wtedy jeszcze praw do przeprowadzania egzaminu, dlatego składaliśmy maturę w Ciechanowie. Pamiętam jak dziś: był 12 maja 1935 r. i tego dnia umarł Piłsudski. Mieliśmy nadzieję, że w obliczu tak doniosłego wydarzenia, dostaniemy maturę bez egzaminu. Niestety, było inaczej. Bałam się ogromnie, ale otuchy dodawali mi nasi profesorowie, którzy także zasiadali w komisji egzaminacyjnej. Odpowiadało się ze wszystkich przedmiotów, ale nie pamiętam już pytań. Grunt, że zdałam, a wtedy posiadanie matury było dużym osiągnięciem i czyniło nas dorosłymi.
- Za czym, z okresu życia spędzonego w gimnazjum, tęskni Pani najbardziej?
- Ja szkołę pokochałam i zawsze wspominam ją ze wzruszeniem. Gdy byłam młodsza, angażowałam się w przygotowania zjazdów absolwentów, a w czasie edukacji moich dzieci, aktywnie uczestniczyłam w jej życiu z ramienia rady rodzicielskiej. Nawet teraz staram się na bieżąco śledzić jej losy. Ale najbardziej tęsknię chyba za młodością i beztroską nastoletniego człowieka, który nie wiedział jeszcze czym są wojna i komunizm, troski i problemy.

rozmawiała: Justyna Wróblewska

foto: Marcin Knisiewicz

 
Pani Celina, w ubiegłym tygodniu, chętnie zgodziła się na wizytę w płońskim ogólniaku. Jej efektem są pamiątkowe zdjęcia najstarszej absolwentki. Poniżej 1934 rok: pani Celina (po lewej) i jej koleżanka Barbara Dygowska.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo plonszczak.pl




Reklama
Wróć do