Reklama

40 lat posługi kapłańskiej proboszcza płońskiej parafii św. Michała Archanioła - ks. Marka Zawadzkie

12/07/2017 19:28
Filozof znad Wisły
Wykładowca w płockim seminarium oraz dziekan w Polonijnym Wyższym Seminarium Duchownym w Ameryce. Wielki czciciel męczenników biskupów płockich oraz Matki Bożej Fatimskiej, odznaczony najwyższym odznaczeniem Związku Kombatantów RP. Ksiądz Marek Zawadzki, proboszcz płońskiej parafii św. Michała Archanioła, w tym roku przeżywa okrągły jubileusz 40-lecia święceń kapłańskich.

Pamiętna rocznica

12 czerwca minęło 40 lat jak ksiądz Marek Zawadzki otrzymał z rąk biskupa płockiego Bogdana Sikorskiego święcenia. Uroczystość, o której pisaliśmy 21 czerwca, przeżywał wspólnie z wiernymi parafii oraz księżmi dekanatu płońskiego podczas uroczystej mszy dziękczynnej 11 czerwca. Dla duchownego to niezwykłe wydarzenie, bo przypada na rok, w którym obchodzimy 100-lecie objawień fatimskich. Cieszy się, że właśnie w tym czasie dane jest mu świętować piękny jubileusz służby Bogu i wiernym. Po czterech dekadach kapłaństwa proboszcz Marek Zawadzki przekonuje, że jest zachwycony Kościołem i wiarą katolicką, która dla niego jest bardzo ważna. Jak podkreśla - dziwi się, że cały świat jeszcze nie należy do Kościoła, który jest najwspanialszą instytucją i wspólnotą.

- Jest to po prostu niemożliwe, żeby wierzyć w kogoś innego, a nie w Chrystusa, który jest znany na całym świecie. Z perspektywy 40 lat kapłaństwa dziękuję Panu Bogu, że mogę być sługą Kościoła, sługą tej prawdy, której strzeże Kościół, najwspanialszej, jedynej, która karmi nasze serca, sumienia, prowadzi, oczyszcza - powiedział duchowny poproszony o podsumowanie swojej 40-letniej posługi.

W domu rodzinnym

Ksiądz Marek urodził się 14 kwietnia 1952 r. w Płocku, gdzie skończył szkołę podstawową i średnią. Rodzice, Irena i Stanisław, od najmłodszych lat wpajali swoim pięciorgu dzieciom podstawowe prawdy wiary oraz uczyli patriotyzmu.

Ma trzech braci i siostrę. Lata młodości wspomina jako jedne z najpiękniejszych spędzonych nad płocką Wisłą. Do dzisiaj niezatarty w pamięci pozostał mu krajobraz miasta sprzed kilkudziesięciu lat.

W domu Zawadzkich, jak w każdym domu gdzie jest dużo dzieci, dochodziło do różnych bójek, zwłaszcza między braćmi. Każdy z nich miał też różne pomysły, więc i psoty były rozmaite. Rodzeństwo często rozrabiało, były to takie dziecięce wygłupy. - Kłóciliśmy się, ale za chwilę biegliśmy na powietrze pograć wspólnie w piłkę lub pobawić się w pobliskim parku jordanowskim, więc można powiedzieć, że byliśmy normalnym rodzeństwem - śmieje się ksiądz.

Po latach duchowny przypomina też, że od najmłodszych lat rodzice dbali o rozwój swoich dzieci. Jak mówi - z lat młodości zapamiętał przede wszystkich naukę gry na pianinie. - Tata, jeśli tylko dostrzegł w kimś z nas talent muzyczny, to od razu posyłał do nauczyciela, który uczył nas podstaw muzyki - opowiada ksiądz. Jak dodaje - nie wszyscy z rodzeństwa wykazywali zainteresowanie tą dziedziną i nie przejawiali talentu. Prywatne lekcje gry na pianinie najdłużej pobierał młody Marek, który bardzo lubił lekcje muzyki i grę na tym instrumencie. Rozpoczął ją jeszcze przed szkołą podstawową.

Umiłowanie różańca

Jak sam przyznaje, od najmłodszych lat interesował się również religią i gdy tylko doszedł do zdolności rozumowania, to zastanawiał się jak to jest możliwe, że Pan Bóg może istnieć wiecznie, bez początku i bez końca.

- Ten problem trapił mnie od najmłodszych lat i nad rozmyślaniem nad nim trochę czasu spędzałem. Nie dawało mi to spokoju, bo na lekcji religii dowiedziałem się też, że Pan Bóg istnieje wiecznie, nie ma początku i nie ma końca. Czy w ogóle ktoś taki może istnieć? Jak to możliwe? No i odpowiedź oczywiście przyszła, która do dzisiaj się nie zmieniła i mnie satysfakcjonuje - podkreśla proboszcz Zawadzki.

Życie religijne młodego Marka Zawadzkiego rozwijało się z dnia na dzień i myśli o Bogu pojawiały się każdego dnia podczas poznawania prawd wiary przekazywanych przez rodziców oraz katechetę w szkole. Wtedy też poznał piękną modlitwę, którą do dzisiaj odmawia codziennie i która - jak podkreśla - ładuje jego akumulatory. A była to modlitwa różańcowa, która dla wielu młodych ludzi wydaje się modlitwą nudną. Inaczej było w przypadku młodego Marka, który pokochał różaniec i przez całe życie jest mu bliska ta forma modlitwy. Jak sam mówi - różaniec pozwala mu medytować życie Pana Jezusa, Jego Matki oraz Boga w tajemnicach radosnych, bolesnych, światła oraz chwalebnych.

- Jest moją codzienną modlitwą, podczas której oczami Maryi patrzę na różne chwile życia Chrystusa - mówi proboszcz.

Bliską świętą od lat młodości Marka była i jest św. Teresa z Avila, która była pierwszą mistrzynią jego życia duchowego. To z jej nauczaniem zapoznał się najpierw, później natknął się na Dzienniczek św. siostry Faustyny, która stała się kolejną bliską mu świętą.

Do dzisiaj, jak tylko jest okazja, proboszcz Zawadzki zachęca wiernych do odmawiania różańca oraz Koronki do Miłosierdzia Bożego, które - jak podkreśla - są jedynym ratunkiem dla zagonionego i trochę zagubionego świata.

Filozoficzne zamiłowanie

Szkołę podstawową młody Marek ukończył w Płocku. Jak mówi - uczniem był dobrym, a nauka nie sprawiała mu problemów. Najlepszy jednak był z biologii, która w szkole podstawowej pochłaniała go najbardziej. Z tego przedmiotu brał też udział w różnych olimpiadach i nieraz były to eliminacje wojewódzkie. Choć poświęcał tej dziedzinie dużo czasu, nie zaniedbywał innych przedmiotów, z którymi również sobie radził.

- Nie byłem uczniem najgorszym, ale też nie odstawałem od innych - śmieje się dziś proboszcz. - Ponieważ byłem małym filozofem, to historia mnie tak nie fascynowała jak te dziedziny wiedzy, które związane są z koniecznością myślenia i wysiłku umysłowego - dodaje.

Jak wielu młodych chłopaków, gdy tylko otrzymał pierwszą komunię świętą, postanowił służyć jako ministrant przy ołtarzu w parafii, do której należał, czyli salezjańskiej. Poznając bliżej służbę przy ołtarzu, pod koniec szkoły podstawowej w Marku zrodziła się myśl, by w przyszłości zostać księdzem. W tym czasie zaczął też codziennie sięgać po Pismo Święte, które utwierdzało go w przekonaniu o pójściu w ślady apostołów.

Po szkole podstawowej Marek nie poszedł do niższego seminarium, ale wybrał szkołę średnią. Naukę w liceum ogólnokształcącym rozpoczął w płockiej małachowiance.

Medycyna zamiast seminarium?

W szkole średniej, podobnie jak w podstawówce, Marek Zawadzki nie wyróżniał się w klasie pod względem nauki. Nadal jego ulubionym przedmiotem była biologia. Bardzo wciągnął go też sport. Szczególnie lubił grać w piłkę siatkową, koszykówkę oraz biegać.

- Pamiętam, że w małachowiance byłem uczniem trochę więcej niż przeciętnym - opowiada ksiądz Zawadzki.

Z wiekiem Marek zaczął interesować się też koleżankami ze szkoły, które - czego nie kryje - podobały mu się. Nie odsunął myśli o kapłaństwie, ale przyznaje, że w szkole miewał sympatie. Jednak głos Boga był silniejszy od młodzieńczego zauroczenia dziewczynami. Po latach od skończenia szkoły średniej ksiądz Zawadzki ma nadzieję, że dziewczyny, w których się podkochiwał i które były mu bliskie, wspominają go mile.

Z jedną ze swoich sympatii Marek przeżywał studniówkę, która odbyła się w szkole. Bal maturalny był doskonałą okazją do miłego spotkania z kolegami i koleżankami. W czasie studniówki Marek Zawadzki odpowiadał za fotografa, który uwieczniał ich bal. Dzięki powierzonemu zadaniu ze studniówki zachowało się wiele zdjęć, ale niestety ksiądz Zawadzki ich nie ma, bo - jak zaznacza - nie chce, żeby pozostała po nim jakakolwiek pamiątka w formie fotografii.

Po studniówce przyszedł okres intensywnej nauki do zbliżającej się matury. Marek Zawadzki już wtedy był utwierdzony w przekonaniu, że zostanie księdzem. Bardzo zależało mu na dobrym zdaniu matury, żeby dostać się do seminarium. Jak się okazuje, jego obawy były zbędne - matura poszła mu gładko. Mimo że egzamin maturalny poszedł mu bardzo dobrze, to i tak nie mógł powiedzieć dyrekcji o swoich planach życiowych. Przekazał natomiast, że chce iść na akademię medyczną.

- Musiałem wysłać swoje papiery i świadectwo do Akademii Medycznej w Warszawie, podczas gdy nie zamierzałem tam studiować. Przez to naraziłem się mojemu koledze, przyjacielowi, obecnie lekarzowi, bo nie mogłem nawet jemu powiedzieć, że mam inne plany na swoje życie. Wtedy już byłem zdecydowany wstąpić do seminarium, ale musiałem to ukryć, ponieważ działała taka komórka polityczna, która nazywała się Służba Bezpieczeństwa, a ta mogłaby mi „pomóc” nie zdać matury, gdyby dowiedziała się, że zamierzam wstąpić do seminarium – wspomina proboszcz.

O swoich planach rozmawiał natomiast z katechetą, dzisiaj przyjacielem ks. Ryszardem Dybińskim. Znany jest on w płońskiej parafii, bo bardzo często pomaga proboszczowi w obowiązkach kaznodziejskich. Rodzicom o zamierzeniach powiedział dopiero później.

- Nie powiem, że byli szczęśliwi, szczególnie mama, która nie dowierzała mi, wiedząc, że miałem różne sympatie, obawiała się, czy wytrwam w seminarium. Czy świat mnie nie pociągnie, tego najbardziej obawiała się mama i dlatego trochę rodzice przestrzegali mnie przed decyzją, która była nieodwołalna - wspomina ksiądz Zawadzki.

Potrzebna dyscyplina

Po wakacjach Marek Zawadzki udał się do płockiego seminarium, gdzie rozpoczął edukację oraz sześcioletnie przygotowanie do służby Bogu, Kościołowi i wiernym. Życie seminaryjne wśród 24 kolegów, z którymi rozpoczął nowy etap, upływało mu na zdobywaniu wiedzy i poznawaniu Boga. Dużo czasu poświęcał na naukę oraz modlitwę w kaplicy, która była dla niego przez cały pobyt w seminarium bardzo ważna i nie wyobrażał sobie dnia bez obecności w niej.

Jak przyznaje dziś ksiądz Zawadzki - pierwsze miesiące w seminarium nie były dla niego szokiem jak dla większości chłopaków rozpoczynających naukę w nim. - Przyjąłem życie seminaryjne bardzo pozytywnie, cieszyłem się przede wszystkim z tego, że mogę poznać to, co mnie interesuje. Najbardziej cieszyłem się z wiedzy teologicznej i filozoficznej. A więc były to bardzo fascynujące 2 lata nauki w płockim seminarium i absolutnie nic mnie specjalnie nie szokowało. Byłem zajęty Panem Bogiem i rozwojem intelektualnym. Wszystkie regulaminy czy pobudki były mi bardzo pomocne i tak jak wojsko dyscyplinowało człowieka i uczyło porządku. Wszystko z seminarium wspominam pozytywnie, bez żadnego szoku - opowiada proboszcz. Niestety, niektórzy z kolegów, z którymi rozpoczynał naukę, nie byli tak nastawieni jak on i po jakimś czasie opuścili mury uczelni.

Pierwsze kazanie

Po kilku latach nauki dla młodego kleryka przyszedł pierwszy najważniejszy dzień w formacji kapłańskiej. Na trzecim roku studiów klerycy przeżywali swoje obłóczyny. Dla kleryka Zawadzkiego założenie sutanny było wielkim przeżyciem osobistym i duchowym, bo człowiek nie jest jeszcze księdzem, a na zewnątrz wygląda jak duchowny.

- Człowiek nie dorasta duchowo do tej szaty, a już ją zakłada, więc jest to duże przeżycie, które pomaga szybciej dorastać do tego, żeby szata i wnętrze człowieka licowało ze sobą - mówi.

Zapytany, czy nowy strój, który otrzymał, nie sprawiał mu problemu przy chodzeniu proboszcz płońskiej parafii odpowiedział, że początkowo strój był pewnym utrudnieniem, w szczególności w czasie wchodzenia po schodach, ale po przyzwyczajeniu się do niego doszedł do wniosku, że jest bardzo wygodny i praktyczny.

Po otrzymaniu sutanny, kolejnym krokiem w kierunku kapłaństwa były święcenia diakonatu, które proboszcz otrzymał w płockiej katedrze. To wydarzenie było, jak mówi, jego nieodwracalnymi zaślubinami z Kościołem. - Wiązały mnie już przysięgą mojej służbie Kościołowi - dodaje.

Były też krótkim okresem przygotowującym do najważniejszego sakramentu w życiu każdego kleryka, jakim jest święcenie kapłańskie. Dzięki niemu klerycy głębiej uczestniczą w życiu Kościoła, mogą sprawować niektóre sakramenty oraz udzielać komunii wiernym.

Pierwsze udzielanie komunii było dużym przeżyciem dla Marka. Po raz pierwszy mógł wziąć w ręce Pana Jezusa pod postacią chleba i podzielić się Nim z wiernymi. Jak mówi - przy udzielaniu pierwszej komunii miał świadomość tego, że niejako Pana Boga trzyma w dłoni.

Klerycy, oprócz sprawowania sakramentów, głosili również kazania. Pierwsze słowo wygłosił w czasie, gdy był dojeżdżającym organistą do podpłockiej parafii. Oprócz nauki w seminarium zastępował bowiem organistę, najczęściej było to w soboty i niedziele, ale raz musiał zagrać we  Wszystkich Świętych. Gdy proboszcz parafii dowiedział się, że kleryk Zawadzki będzie grał na organach, to wpadł na pomysł, że mógłby też powiedzieć kazanie. W czasie mszy grał więc na organach, a jak przyszła pora, musiał zejść do ambony i wygłosić homilię do setek wiernych.

- Przeżycie niesamowite, młody kleryk, tłumy wiernych, a ja musiałem mówić. To, co przeżyłem, absolutnie jest nie do opisania, bo to zbyt ogromne przeżycie. Spociłem się, czułem strach, towarzyszyła mi ogromna trema, żeby cokolwiek powiedzieć do tych ludzi. Bo człowiek praktycznie nie ma jeszcze nic do powiedzenia a chce nauczać wiernych - wspomina. - Pamiętam co wtedy proboszcz powiedział po moim kazaniu, że ładnie mówiłem, ale niewiele z tego zrozumiał. To był dobry polonista, a ja mówiłem filozoficznie na temat życia i śmierci, a więc ten polonista, humanista, który zapomniał podstawy filozofii, które nabył w seminarium,  niewiele mógł zrozumieć jak przemawiał młody kleryk, który właśnie uczy się tego przedmiotu - wspomina swoje pierwsze przygody z amboną.

Zaślubiny z Kościołem

Po diakonacie przyszedł czas na święcenia. Marek Zawadzki otrzymał je z rąk biskupa płockiego Bogdana Sikorskiego 12 czerwca 1977 r. Jak opowiada - była to bardzo piękna chwila, w której decydował się ostatecznie na swój los. - Zaślubiny z Kościołem są niepowtarzalnym przeżyciem, czysto duchowym, który każdy kapłan przeżywa, wypowiadając śluby, przysięgę wierności dozgonnej Chrystusowi i jego Kościołowi - mówi.

Zapytany, czy przed święceniami miał moment zwątpienia lub zawahania, bez chwili zastanowienia odpowiedział: - Nigdy nie miałem w swoim życiu czegoś takiego jak chwila zwątpienia czy zawahania, dzięki temu, że jestem od dziecka filozofem. Nigdy nie miałem zwątpienia czy zawahania w to, że jest Pan Bóg i że On działa - wskazał.

Z dnia święceń ksiądz Marek pamięta wszystko: i to, co mówił biskup, jego kazanie i to, co się przysięga.

- Wszystko jest uroczyste i niezwykłe i zostanie w moim sercu do końca życia - mówi.

Amerykański świat

Po święceniach ksiądz Marek Zawadzki został skierowany do pracy w parafii św. Trójcy w Rypinie jako wikariusz. Opiekował się tam młodzieżą i grupami parafialnymi oraz zespołem muzycznym, który przejął po swoim poprzedniku. W pierwszej parafii przepracował 3 lata.

Po tym czasie dostał zgodę od biskupa płockiego na kontynuowanie nauki na studiach doktoranckich na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Zakończył je na etapie licencjata i wrócił do pracy w parafii jako wikariusz. Tym razem biskup skierował go do płockiej parafii św. Jana Chrzciciela. W czasie pobytu w Płocku wikariusz Zawadzki pełnił obowiązki i jednocześnie wykładał w seminarium. W płockiej parafii nie pracował długo, bo tylko rok. Po tym czasie poprosił biskupa o zmianę ze względu na to, że pochodzi z Płocka i dlatego nie chciałby tu pracować. Ksiądz biskup do prośby wikariusza się przychylił i przeniósł go do parafii św. Tekli w Ciechanowie. To właśnie tam ksiądz Marek obronił tytuł doktora z teologii biblijnej. Po obronie i odbiorze doktoratu w 1989 r. biskup skierował go do pracy w Stanach Zjednoczonych w polonijnym seminarium założonym przez polskich księży. Seminarium, które kształci księży do pracy wśród Polonii, mieści się w Orchard Lake w stanie Michigan w pobliżu Detroit.

- Pracowałem tam 2 lata, pełniłem funkcję moderatora, czyli wychowawcy. Po roku powierzono mi ważną funkcję dziekana, czyli odpowiedzialnego za studia seminaryjne, zatrudnienie profesorów i ortodoksyjność nauczania - opowiada proboszcz.

Zanim jednak zaczął nauczanie w seminarium, musiał podszlifować swój angielski. Znał ten język, ale nie na tyle, żeby pracować w seminarium, a później zostać jego dziekanem.

- Znałem angielski niewystarczająco, musiałem nabrać płynności i dopiero wtedy przełożeni mogli powierzyć mi funkcję wykładowcy Pisma Świętego i dziekana - wspomina.

W czasie nauki języka poznawał strukturę nauczania w seminarium, Kościół katolicki oraz jego problemy związane z odmiennością w nauczaniu.

- Można powiedzieć, że poznałem życie od podszewki - od strony nauczania, przygotowania młodych ludzi, kandydatów na kapłanów. No i przy okazji poznałem społeczeństwo amerykańskie, hierarchię wartości, jakimi żyją ludzie i które im przyświecają - dodaje.

Czym się różni wiara Polaków od Amerykanów? - Może podam konkretny przykład, np. w Stanach profesor, który wykłada w seminarium, bardzo często robi to w ten sposób: twierdzi, że Kościół mówi tak i tak, a ja mówię, że jest tak i tak, a wy słuchacze wybierajcie, co wam się bardziej podoba. Tak wygląda nauczanie w Stanach, przynajmniej za moich czasów. A więc jest, można powiedzieć, na granicy wierności i niewierności nauce Kościoła. Ameryka uważa, że jest ważniejsza od wszystkich, niejako ponad prawem i może chodzić swoimi drogami. Kościół w Polsce jest bardzo ortodoksyjny i żaden profesor nie odważyłby się powiedzieć, że Kościół naucza tak i tak, ja mówię tak, a wy macie prawo wyboru. To jest nie do pomyślenia, żeby taki profesor przetrwał tydzień na uczelni. Kształcenie księży w Polsce jest o wiele lepsze i jest przede wszystkim wierność nauczaniu Kościoła. Kościół w Polsce jest wierny nauczaniu Kościoła i wierny Ojcu Świętemu i nie ma takich tendencji, jakie występują i występowały na Zachodzie czy właśnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie są trudności z dotrzymaniem wierności papieżowi - zauważa proboszcz Zawadzki.

Po 2 latach emigracji wrócił do kraju i pracy w diecezji. Tym razem skierowano go do pracy w kurii, a jednocześnie nauczał Pisma Świętego kleryków płockiego seminarium. W kurii i seminarium ksiądz Marek przepracował kilka lat, po których ponownie poprosił biskupa o skierowanie do pracy w parafii.

W 1993 r. zaczął pracę w parafii św. Marcina w Słupnie koło Płocka. Parafię objął już jako proboszcz w 41 roku życia i po 16 latach kapłaństwa.

- No i rozpocząłem moją karierę duszpasterską. Jeszcze w pierwszym roku dojeżdżałem jako proboszcz na wykłady do seminarium, ale później już nowi, młodzi profosowie mogli mnie zastąpić - mówi. - Ludzie byli wspaniali, czułem się bardzo dobrze jako proboszcz. Parafia pod Płockiem była pięknie położona, mogłem się zapoznać z historią męczenników płockich arcybiskupa Antoniego Nowowiejskiego i biskupa Leona Wetmańskiego, która jest fascynująca, to ukoronowanie ponad 900-letniej historii Kościoła w Płocku. Jest to - jak powiedział Ojciec Święty Jan Paweł II - niezwykły dar Boży dla Kościoła, dar Opatrzności Bożej dla Kościoła płockiego - wspomina. - W Słupnie jest pamięć, bo kult - miejmy nadzieję niedługo się rozwinie. Bo, żeby powstał kult musi ktoś pomóc, komuś musi zależeć na rozwoju takiego kultu, ale jak na razie jest pamięć, która woła o miejsce kultu tych męczenników. Jedynym miejscem, gdzie można to robić, jest Słupno. Ponieważ jest to - można powiedzieć - wieczernik, w którym oczekiwali na swoje męczeństwo obydwaj biskupi. To właśnie ze Słupna wyniosłem miłość i zachwyt tymi postaciami i pamięć o nich wciąż kultywuję. Ich męczeństwo musi rozkwitnąć w diecezji płockiej, całej Polsce i na świecie - dodaje proboszcz.

Płońsk - przeznaczeniem?

Po dziesięciu latach probostwa w Słupnie decyzją biskupa został mianowany proboszczem parafii w Kroczewie, gm. Załuski, gdzie spędził jako proboszcz 3 lata. W tej parafii proboszczowi również pracowało się bardzo dobrze. Jak mówi, ludzie byli mili, uczynni i życzliwi dla księży, z którymi bardzo dobrze się pracowało.

- Bardzo sobie czas spędzony w Kroczewie cenię, poznałem tę cząstkę diecezji płockiej, bo już w planach Pan Jezus miał, abym właśnie swoją karierę duszpasterską kontynuował w Płońsku - mówi proboszcz Marek.

Po kolejnych 3 latach, decyzją biskupa Piotra Libery następną placówką, którą objął jako proboszcz, była katedra biskupia w Płocku. Tutaj ksiądz Marek przygotował wszystkie formalności niezbędne do toczącego się remontu świątyni. Oprócz troski o życie religijne wspólnoty i powierzone mu mienie, bardzo blisko współpracował z biskupem.

- Kiedy przygotowałem wszystko, co potrzebne do remontu katedry, to już nie chciałem się dalej tym zajmować, bo potrzebny był młodszy człowiek, silniejszy i bardziej energiczny, żeby za tymi remontami biegał. I dlatego poprosiłem księdza biskupa o inną parafię. Nie chciałem już kontynuować swojej pracy związanej z bieganiem po rusztowaniach, które się wkrótce po moim odejściu zaczęły. Przygotowałem tylko dokumentację do remontu katedry i poprosiłem o przeniesienie. Opatrzność przygotowała dla mnie właśnie parafię płońską - mówi. - Parafię płońską poznałem już jako student KUL-u, bo z księdzem Goleniewskim, dość znanym mi kapłanem, z którym byłem związany przez ukończenie tej samej szkoły w Płocku, czuliśmy dodatkowe więzi. To on zaprosił mnie jako studenta KUL-u na rekolekcje, a więc już w latach 80. poznałem parafię św. Michała. Bywałem tu często, byłem też na peregrynacji obrazu Matki Bożej przed 40 laty, pierwszym, jako jeszcze kleryk - mówi dzisiaj ksiądz.

Po objęciu płońskiej parafii proboszcz Zawadzki przeprowadził niezbędne remonty. Nowego oblicza doczekała się zakrystia, mieszkanie jednego wikariusza oraz księdza rezydenta. Dzięki ofiarności wiernych, ksiądz zagospodarował na potrzeby grup parafialnych piwnicę pod nową plebanią. Remontu doczekała się również dzwonnica, w której zrobiono punkt archeologiczny na pamiątkę 1050 - lecia chrztu Polski. Nowego nagłośnienia doczekał się kościół. Duchowny nie zapomniał też o cmentarzu, na którym został zrobiony porządek oraz uregulowano sprawy prawne.

Oprócz remontów i porządków proboszcz nie zapomina o rozwoju duchowym swoich wiernych. W parafii organizowane są różnego rodzaju spotkania dla wiernych rozwijające ich znajomość Pisma Świętego, działają różne grupy parafialne, które odnoszą sukcesy.

Łukasz Wielechowski

foto: archiwum
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo plonszczak.pl




Reklama
Wróć do