A w przedwojennym Płońsku… Pisaliśmy już o historii rodziny Cichockich z Płońska. Dziś kolej na klimat przedwojennego Płońska, zapamiętany przez Czesława Cichockiego. Dzięki jego wspomnieniom też możemy zobaczyć ten dawny Płońsk.
Gdzie był Bukowiec?
(…) - Przed wojną w Płońsku były w zasadzie dwie główne ulice - Płocka i Ciechanowska (obecna Grunwaldzka), w jakimś sensie także część Warszawskiej - wspominał Czesław Cichocki. - I to było wszystko. Dzisiejszych osiedli za Płonką w ogóle nie było, to wszystko powstało później. Pamiętam ulicę Płocką. To był tzw. deptak - tędy po południu wszyscy chodzili, spacerowali, mijali się, można było wszystkich spotkać, zobaczyć. Na tej ulicy było bardzo zielono. Był człowiek zatrudniony w magistracie, który dbał o to, by gałęzie drzew rosnących nieopodal magistratu były przystrzyżone. Przycinał je sekatorem tak pięknie, półkoliście… Cudownie to wyglądało. O ile pamiętam, ulicę tę nazywano wówczas potocznie „Bukowiec”, w każdym razie taka nazwa w mojej pamięci przetrwała. Przed wojną w Płońsku było stosunkowo dużo Żydów. Mieszkali w różnych miejscach miasta, ale nie na Bukowcu. Tam mieszkali tylko Polacy. (…)”.
Drobiowe fanty…
Czesław Cichocki opowiadał: (…) „Głównym miejscem, gdzie koncentrowało się życie towarzyskie był róg ulicy Płockiej i 3 Maja (dziś Wolności). Tam był budynek, w którym mieściło się kino i remiza strażacka, stał okrągły słup, na którym wieszano afisze i wszelkie ogłoszenia… W miejscu, gdzie dziś jest Park Konstytucji 3 Maja, był duży plac… W budynku remizy, ale także na tym placu organizowano przed wojną loterie fantowe łącząc zabawę z różnymi celami społecznymi. Fantami w tych loteriach był drób - kury, kaczki, i różne zwierzęta… Ludzie byli zainteresowani, by w tych loteriach uczestniczyć, bo przecież przed wojną było bezrobocie a wygranie dobrej kaczki lub gęsi, to naprawdę było coś!... To były dwa albo trzy obiady, a przed wojną to była duża rzecz!... Kiedyś nawet głównym fantem do wygrania był baran, pamiętam, że wszyscy na niego stawiali, chcieli go wygrać…
Na rogu ulicy, w pobliżu miejsca, gdzie dziś jest Urząd Miasta, był kościółek, który ja nazywam ewangelickim, a inni cerkiewnym. Bardzo był ładny - duży, zbudowany z cegły, wysmukły, strzelisty. Podczas okupacji, gdy ten kościółek od dawna nie pełnił już żadnych funkcji religijnych, wchodziliśmy z dzieciakami do środka i „rozbrajaliśmy” stojący tam fortepian, zabierając struny i sprężyny przydatne nam do różnych zabaw. Nikt tam już wtedy nie gospodarował. (…)”
Szeroka i brukowana…
(…) „- Szczególną ulicą przedwojennego Płońska była ulica 3 Maja. Jak na ówczesne warunki była ulicą bardzo szeroką - miała szerokie chodniki i szeroką jezdnię - tak zapamiętał to miejsce, czyli obecną ulicę Wolności, Czesław. - Bruk tam był solidnie zrobiony, po deszczach woda nie tworzyła zalewisk, ale spływała na boki. Była tam też bardzo piękna zabudowa - okazałe kamienice państwa Cieślewskich i Wiszniewskich, państwa Cywińskich… Był bardzo ładny dom, w którym mieszkał lekarz, doktor Szpakowski, dziś mieści się tam Urząd Pracy. Stał dom państwa Kleniewskich… W okrągłej stylizowanej drewnianej budce naprzeciwko szkoły powszechnej nr 1 znajdował się bilard, w który wówczas chętnie grywali Płońszczanie. Można tam było zjeść ciastko i czegoś się napić, bo na miejscu był bufet. Ale ważniejsi od zabudowy byli sami ludzie. Tam mieszkała cała śmietanka przedwojennego Płońska - nauczyciele, lekarze, adwokaci, wojskowi, ludzie wykształceni, powszechnie szanowani… Tam mieszkali nauczyciele państwo Chiczewscy, Bojanowscy, Kleniewscy, tam mieszkał adwokat pan Skorupski, lekarze - dr Szpakowski, Wiszniewski, Cieślewski… Tam mieściła się Wojskowa Komenda Uzupełnień, a w kamienicy państwa Cywińskich mieszkali oficerowie - dwóch w randze kapitana i jeden pułkownik o nazwisku Sadowiński. Każdy z nich miał swojego ordynansa, bo w czasach przedwojennych oficer wyższy rangą musiał mieć ordynansa, to była swego rodzaju oznaka godności. Gdy wychodził do miasta, zabierał go ze sobą. To był rytuał, tak to było w wojsku przyjęte. Pamiętam, że matka pułkownika Sadowińskiego, która u niego mieszkała, chodziła na targ z ordynansem swojego syna, który niósł zakupione przez nią produkty. O tym, żeby dźwigała sama, nie było mowy. Więc z jednej strony ta ulica wyróżniała się architektonicznie, z drugiej, była zamieszkiwana przez ludzi, postrzeganych jako elita. To właśnie stanowiło o jej ekskluzywności, bogactwie (…)”
W Płonce były raki…
(…) „- Był w Płońsku przed wojną duży, murowany basen - opowiadał Czesław Cichocki. - Znajdował się mniej więcej tam, gdzie dziś jest hala sportowa. Jak na ówczesne czasy był bardzo piękny!... Woda napływała do niego z odległej o ok. dziesięć metrów Płonki, na której zbudowana została tama. Wszystko skonstruowano tak, by móc wymieniać wodę, Płonka była przecież w tamtych czasach rzeką czystą, przed wojną chodziło się nad rzekę nie tylko na ryby, ale i na raki. Teren wokół basenu był wyrównany, porośnięty trawą. Były tam też dwa lub trzy prysznice zarówno dla tych, którzy chcieli z nich skorzystać po wyjściu z basenu, jak i dla tych, którzy z basenu nie korzystali, a chcieli się po prostu ochłodzić.
I była w Płońsku strzelnica. Znajdowała się w miejscu, gdzie dziś jest stadion sportowy przy ul. Kopernika. To był wał w kształcie litery U usypany na mniej więcej trzy metry wysokości, wewnątrz którego umieszczone zostały tarcze i stanowiska strzelnicze. Tę strzelnicę zbudowano pod nadzorem, z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa - obwałowania były bardzo wysokie, a wszędzie wokół rozciągały się łąki. Nie było ryzyka, że pocisk przedostanie się na zewnątrz. Ze strzelnicy korzystali członkowie Towarzystwa „Sokół” i innych organizacji militarnych, których wtedy było wiele, ale również ci wszyscy, którzy chcieli doskonalić się w strzelaniu, wykonując strzały próbne. Dla całej płońskiej młodzieży męskiej była to prawdziwa frajda!... (…)”.
A co tam na targowisku?
Czesław opowiadał, że przed wojną ważną rolę w mieście pełniły targi, które były informacyjnym centrum: główny targ odbywał się w rynku, a drugi, zwany „zielonym rynkiem” na ulicy Pułtuskiej (do niedawna ul. 19 Stycznia, obecnie odzyskała dawną nazwę). W tym ostatnim przypadku handlowano drobniejszym towarem, np. warzywami i jajkami.
(…) „- Na głównym targu wszelkie poważniejsze komunikaty ogłaszał bębniarz zatrudniony przez ówczesny magistrat właśnie do rozpowszechniania informacji i komunikatów - wspominał. - Nazywał się Radziłowski i był bardzo charakterystyczną postacią. To był człowiek - legenda, wszyscy go znali. Miał bęben, przychodził na rynek, stawał na jakiejś skrzynce od jabłek, albo - jeśli obok stał wóz - wchodził na furmankę, i walił w bęben tak długo, aż zebrał się tłum. A wtedy potężnym głosem ogłaszał swoje urzędowe komunikaty. Ale nie tylko, bo jeśli ktoś chciał sprzedać świniaka czy konia, także szedł do Radziłowskiego a ten reklamował wtedy wystawione na sprzedaż zwierzę. Robił to niebanalnie, bardzo dowcipnie, opatrując komunikat jakimś żartem albo podając go w formie wierszowanej. Pamiętam, jak zachwalał kiedyś jakąś krowę, mówiąc, że „ma osiem nóg - dwie przednie, dwie tylnie, dwie prawe i dwie lewe. Razem osiem”. Jak takiej krowy nie kupić?... Albo inne ogłoszenie - „jest do sprzedania krowa, ma cztery nogi, dwa rogi, jeden ogon”. Czasem dostawał za te prywatne ogłoszenia jakiś grosz od właściciela, ale i bez zapłaty zawsze chętnie pomagał. To jego bębnienie mogło trwać i z dziesięć lat, bo wtedy była taka potrzeba, by głosić ludziom komunikaty. Zmarł prawdopodobnie na początku okupacji (...)”
O targowaniu na Rutkach
Czesław Cichocki wspominał, że przed wojną na płońskich Rutkach odbywały się tzw. świńskie targi, handlowano tu bowiem trzodą chlewną.
(…) „- Bardzo wielu handlarzy tam przyjeżdżało, jedni mieli już swoich pomocników, inni wynajmowali ich na miejscu - opowiadał. - Znałem pewnego człowieka z Raciąża, który przyjeżdżał na te targi kupować świnie i na czas ich trwania zatrzymywał się w naszym domu. Zawsze wtedy wiedziałem, że dostanę od niego parę groszy, i pobiegnę do sklepu pana Palanowskiego na słodycze. Bo jak są dzieci, to trzeba im coś dać. Taki był zwyczaj wśród handlarzy. Przy okazji większych targów odbywało się tzw. targowanie, któremu obowiązkowo towarzyszyło przebijanie ręką o rękę. Nie można było tak po prostu zapłacić, należało się targować. Czasami nieźle ręka bolała, jak się taką chłopską silną ręką dostało, ale tak właśnie się to odbywało. Gdy już handlarz kupił świnie, oznaczał je na grzbiecie „swoim” kolorem - zielonym, czerwonym lub innym, bo każdy miał swój kolor. Potem te świnie biegały po placu na Rutkach i tylko po kolorze znaków na grzbiecie można było rozpoznać, czyje są. Nikt nigdy nikomu nie próbował tego koloru podmienić, nikt nikomu świni nie wziął, nikt się z nikim nie kłócił. Ten obyczaj był powszechnie szanowany, i gdy pod koniec targu wszystkie świnie były z placu zabierane na furmanki, zawsze wszystko się zgadzało.
Wsiąść do pociągu…
Przed wojną można było z Płońska dojechać do Warszawy pociągiem, był nawet autobus do stolicy.
(…) „- Jeździł wprawdzie tylko raz dziennie, bo chętnych do podróży nie było zbyt wielu i właściciel autobusu musiał najmować pomocników, których zadaniem było pozyskiwanie klientów, ale trudno się dziwić, bo taka podróż kosztowała pięć złotych, a na tamte czasy to była dość duża kwota - wspominał Czesław Cichocki. - Oczywiście, żadnego dworca wówczas nie było, był tylko punkt, w którym autobus stawał i czekał, aż uzbiera się wystarczająca ilość chętnych do podróży. Myślę, że nie było nawet ustalonej godziny odjazdu. Po prostu - byli pasażerowie, to jechał, było zbyt mało pasażerów - to czekał. W latach trzydziestych były też w Płońsku dwie taksówki. Jedną z nich jechali do ślubu moi rodzice. Właścicielem pierwszej był pan Świst, który mieszkał na Szeromińskiej, obecnej ulicy Wieczorków. Druga nie pamiętam do kogo należała. Ponieważ w tamtych czasach ludzie nie byli najzamożniejsi, więc i klientów nie było, w rezultacie czego z dwóch płońskich taksówek utrzymała się tylko jedna (…)”.
Dbali o pompę w rynku
We wspomnieniach Czesława Cichockiego zachował się warsztat mechaniczny rodziny Poborskich, którzy mieszkali przy ulicy 3 Maja (obecna Wolności). Syn jednego z braci Poborskich, Marian został zamordowany w styczniu 1945 roku na płońskich Piaskach.
(…) „- Bracia Poborscy słynęli ze swej fachowości - wspominał. - Prowadzili własny warsztat mechaniczny. Jestem inżynierem mechanikiem i z perspektywy mojej wiedzy i doświadczenia mogę powiedzieć, że jak na ówczesne czasy był to warsztat naprawdę wysokiej klasy, tak pod względem wiedzy technicznej, jak i wykonawstwa. Był dobrze wyposażony - miał tokarki, miał inne urządzenia… Bracia Poborscy byli specjalistami w zakresie urządzeń młyńskich, a szczególnie - walców młyńskich do mielenia ziarna. Młynarze je do nich przywozili z bardzo nawet odległych stron i miejscowości, a oni je naprawiali. Ich warsztat mieścił się w murowanym budynku i miał duże podwórze od strony ulicy 3 Maja. Z lewej strony podwórza był tam też piętrowy drewniany budynek, a przy nim bloczek z kołowrotkiem, na którym można było podnosić większe ciężary. Z tych bloczków korzystała większość gospodarzy przyjeżdżających do panów Poborskich, bywali jednak i tacy, którzy sami próbowali nosić ciężary - wiadomo, polski chłop ciężko pracował, to i dźwignąć wiele umiał. Niektórzy nawet rywalizowali między sobą, kto ile uniesie. Zdarzało się jednak, że nie dawali rady czegoś unieść. Pan Wacław i jego brat Karol, którzy byli bardzo silnymi mężczyznami, popatrywali czasami, jak oni sobie z tymi ciężarami radzą… Pamiętam, jak kiedyś widząc te bezskuteczne próby jeden z nich nie wytrzymał - podszedł, chwycił za osie, i sam zniósł z wozu to, z czym tamci w kilku nie mogli sobie dać rady!... Ludzie, którzy to widzieli, tylko spojrzeli po sobie. Bo to mogło ważyć do stu i więcej kilogramów!... Tymczasem każdy z braci Poborskich mógł taki ciężar bez trudu unieść!... Ta ich siła była dla nich charakterystyczna. Tylko, że oni tego nigdy nie robili na pokaz… Byłem świadkiem tamtego wydarzenia i pamiętam, że odbierałem całą tę sytuację z sympatią. Bo tam był i szacunek do zawodu, i szacunek dla klienta, i jakaś więź zawodowa, solidarność. To mnie wówczas bardzo ujęło. W tamtych czasach prowadzenie zakładu mechanicznego miało wymiar bardziej uniwersalny, bo w mechanice jak ktoś był dobry, to do wszystkiego. Więc i panowie Poborscy robili także inne rzeczy, i robili je równie dobrze. I tak na przykład przed wojną i przez całą okupację naprawiali starą pompę w rynku. To była bardzo stara, zabytkowa pompa, więc mechanizm się psuł i trzeba ją było naprawiać, bo była jedynym źródłem wody dla mieszkańców okolicznych gospodarstw. I to właśnie bracia Poborscy zajmowali się stałym serwisowaniem tej pompy. Często widziałem, jak obaj przychodzili, wchodzili w głąb, rozbierali tę pompę, część elementów zabierali do siebie, bo na miejscu się naprawić nie dało… Dzięki nim przez cały czas ta pompa była czynna. Także w czasie okupacji Niemcy na to serwisowanie pozwalali, bo brak wody oznaczał choroby, a oni panicznie bali się epidemii tyfusu (…)”.
Katarzyna Olszewska
foto: zbiory Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska
Komentarze opinie