Reklama

Gdy wybuchła wojna Krystyna z Gilewskich Salwowska miała cztery lata

29/08/2017 15:47
Widziała wiele okropności
Była dzieckiem, gdy wybuchła wojna. Widziała, jak Niemcy biją jej matkę za to, że kupiła mięso. I gdy sowiecki żołnierz bił jej ojca, chcąc zabrać mu buty… Widziała, jak gestapo zabiera 9-letniego chłopca posądzonego o zaprószenie ognia w stodole. I słyszała strzały na Piaskach, gdy Niemcy rozstrzeliwali więźniów płońskiego aresztu.

Dziś publikujemy materiał, który powstał na podstawie wspomnień Krystyny z Gilewskich Salwowskiej - to nie tylko historia mieszkającej przed laty na Piaskach rodziny, ale również, a może przede wszystkim, historia okupacyjnego Płońska. Historia ludzkiej tragedii…

Domu już nie ma…

Rodzice Krystyny Salwowskiej, Leokadia i Antoni Gilewscy pochodzili z okolic Płońska - tata z okolic Baboszewa, mama z Kryska. Przed wybuchem II wojny światowej zamieszkali w Płońsku, na Piaskach, w domu z ogródkiem przy drodze na Płock. Dom Gilewskich już nie istnieje. Stoją tam teraz bloki mieszkalne i ulica prowadząca do dzielnicy przemysłowej Płońska.

(… ) „- Przetrwał też we mnie obraz cukierni, mieszczącej się w dwupiętrowej kamienicy na Płockiej, na wprost ulicy Kolejowej - wspomniała przedwojenny Płońsk Krystyna Salwowska. - Właścicielka tej przedwojennej płońskiej cukierni, pani Felbur, zmarła niedawno w wieku 104 lat i została pochowana na płońskim cmentarzu, obok męża, który zmarł dużo wcześniej. Ich córka, Zosia, po wojnie zamieszkała w Warszawie, i tylko czasami przyjeżdżała do Płońska. Dziś i ona już nie żyje. Pamiętam, że w przedwojennym Płońsku rosło bardzo dużo drzew, które nadawały miastu niepowtarzalny urok, i że ówczesne mieszkanki Płońska zwracały uwagę swoją elegancją - zawsze w kapeluszu, rękawiczkach, z nieodłączną torebką w ręce… (…)”.

Plecaki zawsze gotowe…

Gdy wybuchła wojna Krystyna miała cztery lata, jej brat Michał kilka miesięcy. Ich rodzice obawiali się wysiedlenia.

(…) „- Choć byłam małym dzieckiem, w mojej pamięci pozostał obraz, jaki zobaczyłam któregoś dnia w naszym domu - moją mamę i sąsiadkę, panią Modestę Kińską, jak klęczą obok siebie, modlą się głośno i płaczą - wspominała Krystyna. - Nie wiedziałam, dlaczego płaczą, co się stało. Niczego jeszcze wtedy nie rozumiałam. Zrozumienie przyszło później(…) Pamiętam, jak mamusia szyła dla nas plecaki na wypadek wysiedlenia - dla mnie, dla tatusia i dla siebie. A potem suszyła chleb na suchary lub ciasto, jeśli akurat było w domu, i wkładała do nich. Wkładała też ciepłą odzież. Każdy z nas, za wyjątkiem brata, który był jeszcze w becie, miał swój plecak, a w nim ciepłe ubranie i jedzenie na wypadek, gdyby trzeba było uciekać. Te plecaki były zawsze gotowe - wszystko było tak przygotowane, że tylko wziąć je na plecy i wychodzić.(…)”

Wysiedlenie ominęło rodzinę Gilewskich, ich dom dla Niemców był zbyt mały i niedokończony, ale wielu z sąsiadów domy swoje straciło. Pojawiły się problemy z żywnością, Gilewscy byli o tyle w dobrej sytuacji, że mieli zwierzęta i drób i mleko.

Obóz za mięso

Cierpienie nie ominęło rodziny Gilewskich. W sierpniu 1942 roku w domu jednego z sąsiadów Niemcy znaleźli ubitego świniaka - doniosła na niego Polka mająca za męża Niemca. Za nielegalny ubój, Niemcy zasugerowali, że może zmniejszyć sobie karę, wskazując, kto kupował od niego mięso. Tak Niemcy trafili między innymi do domu Gilewskich. Przyszli w słoneczny, letni dzień…

Ojciec Krystyny zakopał kupione od sąsiada mięso w polu, wyszedł z domu, bo panowało wówczas przekonanie, że mężczyznom grozi większe niebezpieczeństwo ze strony Niemców. Gdy Niemcy przyszli razem z aresztowanym sąsiadem, wyszła do nich mama Krystyny. Zaprzeczyła, że kupowała od sąsiada mięso. Niemcy zrobili rewizję, nic nie znaleźli, ale sąsiad powiedział, by się przyznała, bo brała od niego mięso.

Wśród Niemców, którzy przyszli do Gilewskich był wysoki, potężny Niemiec - wszyscy mówili na niego August. Najpierw pytał, a potem zaczął bić i kopać mamę Krystyny.

(…) „- W oczach dziecka, proszę pani, to było straszne patrzeć, jak biją jego matkę - wspominała Krystyna. - Ja miałam wtedy siedem lat, mój brat trzy. Dla nas to był wielki szok - obraz naszej mamy, bitej przez Niemca, pozostał w nas do dziś. Pamiętam, że przytuliłam się do brata, że kurczowo się go trzymałam (…)”

Niemcy zabrali Leokadię. Szli od domu do domu zabierając kolejne kobiety, wskazane przez sąsiada, jako jego klientki. A za nimi szły wystraszone dzieci, bo przy każdym domu ich przybywało. Biegły za swoimi mamami…

Aresztowano wówczas 10 osób. Odbyła się rozprawa i 29-letnia wówczas Leokadia została skazana na 10 miesięcy aresztu i zapłatę 500 marek. Wywieziono ją do Lidzbarka Welskiego. Gdy zbliżał się termin wyjścia na wolność, jej mąż pojechał do Ciechanowa, by zapłacić 500 marek kary. Wtedy znów przyszli Niemcy. Powiedzieli, że Gilewski ma przyjść na posterunek, bo ukradł koła do wozu. W rzeczywistości koła zabrał ktoś inny, ale zostawił je w gospodarstwie Gilewskich i Niemcy je znaleźli. Sprawę udało się wyjaśnić, bo mężczyzna, który koła zabrał, poszedł do Niemców i się przyznał. Nie wrócił, został zamordowany.

Nie wróciła z więzienia…

Rodzina czekała na powrót Leokadii. Ale ona nie wracała. Jakiś czas później przyszedł od niej list - okazało się, że została wywieziona do obozu w Ravensbrueck.

(…) „- Dla mojej mamy czas przeżyty w Ravensbrueck był najgorszym z całego uwięzienia. To właśnie Ravensbrueck przeżyła najbardziej - wspominała Krystyna. - Była w obozie dwa lata i osiem miesięcy. Gdy wróciła, nie opowiadała, nie wspominała, tylko nosiła to wszystko w sobie. Jedynie czasami, gdy dopytywałam się o coś, odpowiadała wprawdzie, ale zawsze niechętnie. Dowiadywałam się wtedy o codziennych apelach o czwartej rano, podczas których nie wolno było się poruszyć… O psach wypuszczanych na więźniów… O zmuszaniu więźniarek do stania w beczce z lodowatą wodą… (…)”

Opowiadała także o głodzie, w obozie dzienne wyżywienie składało się z kromki chleba rano i kromki wieczorem i obiadowej zupy, w której pływały robaki. O strachu przed krematorium i ciężkiej, wyniszczającej pracy.

W 1944 roku Krystyna zaczęła chodzić na tajne komplety - uczyła ją Marta Kruszewska, jej mąż był wówczas już w obozie. Niemcy wysiedlili ją z domu, mieszkała wówczas przy ul. Zduńskiej, mieszkanie to jednak nie należało do bezpiecznych, dom był usytuowany przy samej ulicy, więc nauczanie przeniesiono do domu Stefańskich przy ul. Płockiej, w głębi podwórza.

Jakbym znowu słyszała strzały…

Dom Gilewskich na Piaskach znajdował się naprzeciwko Ogrodu Powiatowego, niedaleko bramy wjazdowej. Przed wojną były to zwykłe działki, które podczas okupacji Niemcy odebrali właścicielom i utworzyli ogród. Krystyna słyszała strzały gdy w styczniu 1945 zamordowano na Piaskach przetrzymywanych w płońskim areszcie więźniów.

(…) „- To było 16 stycznia 1945 roku. Był wieczór. Zaczynała się właśnie kolejna długa, zimowa noc - wspominała. - Około godziny siódmej, tuż przed godziną policyjną, która w Płońsku obowiązywała od 19.00, do Ogrodu Powiatowego zaczęły wjeżdżać samochody ciężarowe. Trzy razy przyjeżdżały. Wjeżdżały bramą i jechały aż na sam koniec ogrodu kierując się w prawo, w głąb pól, w pobliże rzeki, gdzie był ogromny dół, do którego wcześniej wrzucano nać po ziemniakach i śmieci… To były samochody kryte plandeką, więc ludzi nie było widać. Przywoziły jednych więźniów, a potem jechały po następnych, podczas gdy tu byli już oprawcy, którzy ich rozstrzeliwali, bo niedługo po tym, jak wyjeżdżały, słychać było strzały. Bardzo dużo strzałów!... Huk był straszny!... Jeszcze dziś, gdy się wyciszę, jakbym znowu  słyszała te strzały - jedne po drugich. (…) Staliśmy przy oknie z tatusiem i obserwowaliśmy, co się dzieje. Niemcy nakazali wprawdzie, żeby okna zasłonić czarnym papierem, ale my odchyliliśmy papier i widzieliśmy, jak samochody wjeżdżają w głąb ogrodu. Dłuższy czas tak staliśmy. Tatuś był przerażony. Myślę, że zdawał sobie sprawę, że Niemcy kogoś zabijają. Wiedział przecież, że w płońskim więzieniu było dużo ludzi osadzonych wskutek różnych aresztowań i łapanek. Pamiętam, że przytulił mnie mocno do siebie, bo widział, że się boję (…)”

Przyszli w filcowych walonkach

Następnego dnia, po nocnych zdarzeniach, Gilewski zawiózł dzieci do rodziny w Guminie. Wrócił, by dopilnować zwierząt. Nie wiedział jeszcze, że i tak zabiorą je Sowieci… Przyszli w filcowych walonkach na nogach, choć zima była ostra i nie jechała za nimi polowa kuchnia, jak wspominała Krystyna - jedli to, co ukradli po drodze.

(…) „- Nie najlepiej to ich przyjście zapisało się w mojej pamięci - wspominała. - Bo przyjechali nas oswobodzić, a zachowywali się tak, że trzeba się było ich bać. Wpadli do naszego domu i zabrali konia. Jeden z żołnierzy zobaczył, że tatuś ma skórzane buty z cholewami i podniósł krzyk: „Snimaj sapogi!... Dawaj sapogi!...” Tatuś próbował mu wytłumaczyć, że potrzebuje tych butów, bo musi na podwodę jechać, ale on zaklął tylko po swojemu i kilka razy uderzył tatusia pepeszą w głowę tak, że zalał się krwią. Zaczęliśmy wtedy z bratem krzyczeć!... Bo znów bili kogoś z naszych rodziców i to znów działo się na naszych oczach!...”

Po zakończeniu wojny mama Krystyny wróciła z obozu.

(…) „- Dobrze pamiętam ten dzień - wspominała Krystyna. - Było jeszcze rano, gdy przyjechała. To była wielka radość i wielkie święto w domu!... Mama nie mogła się od nas oderwać - tuliła nas, całowała, przytulała… Mój brat był mały, gdy Niemcy mamę aresztowali, więc nie mógł jej rozpoznać - zwracał się do niej „ciociu” albo „pani”, i mówił „bo moja mamusia była inna… (...)”

Mama Krystyny była wśród więźniów obozu ewakuowanych do Szwecji. Tam trafiła do szpitala, bo zachorowała na tyfus i choć miała tylko 32 lata, z trudem wróciła do zdrowia. Wróciła ze Szwecji we wrześniu 1945 roku statkiem MS Batory.

Ja też tam byłam…

Krystyna relacjonowała, że od opuszczenia Płońska przez Niemców, w sprawie więźniów z płońskiego aresztu panowała cisza. Czekano, aż wrócą z miejsc, do których wywieźli ich Niemcy. Tak wówczas sądzono. Ale w lutym 1945 roku zostali odnalezieni na Piaskach.

(…) „- Stało się to dzięki chłopcom z sąsiedztwa, którzy po wojnie biegali do Ogrodu Powiatowego w poszukiwaniu kamieni do proc - kiedy dobiegli do rozległego dołu wykopanego w głębi ogrodu, zobaczyli wystającą z niego rękę. Byli tam. Leżeli nakryci tylko nacią od ziemniaków i śniegiem, bo jeszcze była zima. Chłopcy powiadomili kogoś z dorosłych. Od razu na Piaski przyjechała milicja… Zbiegli się ludzie. Ja też tam byłam, jestem nawet na zdjęciu, zrobionym po wydobyciu ciał. Spośród wszystkich, których wtedy wydobyto, zapamiętałam tych, których znałam - doktora Wiszniewskiego, bo za okupacji dwa razy byłam jego pacjentką, synów pani Góreckiej - Michała i Wiesława, bo znałam ich obu… Byli jeszcze bardzo młodzi. Widać ich na zbiorowym zdjęciu, zrobionym zaraz po wydobyciu ciał - leżą jeden obok drugiego, jeden w butach, bo Niemcy nie zdążyli mu ich ściągnąć, a drugi bez, bo z jakichś powodów jemu je zdjęli (...) Tuż po odkryciu ciał, wszyscy przekazywali sobie nawzajem wiadomość o zbrodni, więc na Piaski przyjeżdżali ludzie spoza Płońska, z całego powiatu, i pytali, gdzie jest to miejsce. Przyjeżdżali, bo dowiedzieli się od innych, że tu takiego mordu Niemcy dokonali, i chcieli sprawdzić, czy wśród zamordowanych nie ma ich bliskich. Było ich bardzo wielu. Ponieważ mieszkaliśmy bardzo blisko, więc kilka razy ja ich prowadziłam. Wtedy nikt nie pomyślał, by pytać ich o nazwiska, oni sami też nie podawali. Szli tylko na miejsce zbrodni… Tam była już, proszę pani, wydeptana w śniegu droga… ‘’

Katarzyna Olszewska

PS. Całość wspomnień Krystyny z Gilewskich Salwowskiej można przeczytać w zeszycie Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska „Oczami dziecka „ (Seria: Wspomnienia. Zeszyt XVII. Płońsk, maj 2011). Nasz artykuł powstał na podstawie tego zeszytu.

foto: Pracownia Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo plonszczak.pl




Reklama
Wróć do