O połówce jabłka, ratuszowej gazecie i podglądaczu Cóż to był za dzień! Cóż za wieczór to był!!! Szczerze, jak na torturach przyznaję, że takiego obrotu spraw zupełnie się nie spodziewałam. To znaczy, o takim spraw obrocie marzyłam skrycie, ale żeby od razu się spodziewać, to absolutnie nie!
A więc poszłam z Adamem do kina i na kolację. Jedzonko pyszne, winko też i to w lekkim nieco nadmiarze, świece, kwiatki, przyjemna muzyczka. On w białej koszuli, ja w zwiewnej kiecce i rozwianym włosem. I wtedy on powiedział, że chciałby się ze mną spotykać! Prywatnie rzecz jasna, bo zawodowo, można powiedzieć, spotykamy się codziennie. Prawie się udławiłam, bo akurat przeżuwałam kawałek ryby (na marginesie pyszna była), a Adam mówił dalej. A więc chciałby mnie bliżej poznać, ciągnie go do mnie i ma nadzieję, że vice versa.
Oczywiście, że vice versa! Też mnie do niego ciągnie, kto wie, kogo do kogo bardziej. Patrzyłam, gdy do mnie mówił i zdałam sobie sprawę, że wniosek jest jeden. Ja, Ewa, zakochałam się na amen! Adam to moja połówka jabłka, choć może lepiej w te jabłkowe klimaty głębiej nie wchodzić…
Osiągnęłam stan wysokiej euforii i jakieś tam problemy nie mogły mnie z tegoż stanu wytrącić. Ani to, że prezydent coraz bardziej chamsko domagał się sfinalizowania zakupu mojej ziemi, ani przedłużający się remont domu po ciotce Zuzannie, ani wariactwo moich rodziców. Rodzice przeszli w stan otwartej wojny, okazało się bowiem, że gdy tato pojechał sprawdzić, czy w domu wszystko w porządku, mama przełamała swój gniew i postanowiła do niego zadzwonić, by sprawdził, czy gaz zakręcony. Dzwoniła razy kilka, nikt nie odbierał, a w końcu za kolejnym podejściem tatową komórkę odebrała Grażynka, mamy koleżanka. Więc mama doszła do wniosku, że ojciec z Grażynką ma romans, komórki nie odbierał, bo wiadomo czym był zajęty, a potem Grażynka odebrała specjalnie ten telefon, by mama się dowiedziała. Bo Grażynka od dwudziestu lat wdowa i choć, jak się mama wyraziła, obleka swój tłusty kadłub w coraz obciślejsze szmatki, to jakoś dotąd nie znalazła amatora na swoje wątpliwe wdzięki. Ale ojciec, zdaniem matki, na ten kadłub się połaszczył. Mało tego, urżnął się potem pod sklepem, nie dość, że cudzołożnik, to jeszcze menel. I na nic się nie zdały tłumaczenia ojca, że owszem, Grażynka przyszła, bo myślała, że i mama do domu wróciła. Owszem, kawę zrobił, a potem siedział w łazience, bo problemy żołądkowe miał i nie życzy sobie, by go o jakieś podrywki oskarżać, szczególnie o uleganie wdziękom Grażynki, bo takowych on nie widzi, to go obraża, nie wspominając już o określaniu go menelem.
Droga do ratusza minęła mi na rozmyślaniu o Adamie. W drodze do swojego pokoju spotkałam prezydenta. Na zadowolonego raczej nie wyglądał.
- Daję ci miesiąc - powiedział, nie odpowiadając na moje: dzień dobry. - A potem albo sprzedajesz mi ziemię, albo wylatujesz z roboty. Zrozumiała?
- Dwa miesiące - odparłam i poszłam do siebie, bo robota czekała. I to jaka ciężka!!! Aż zęby od tego rozboleć mogły, choć przydzielone mi zadania były w pewnym sensie mi bliskie. Czysto teoretycznie, bo pisanie tekstów do ratuszowego biuletynu przerastało moje możliwości. Schemat, co prawda był prosty. O uroczystości w przedszkolu - zdjęcie prezydenta i tekst, że prezydent był i co powiedział. O budowie drogi - zdjęcie prezydenta i tekst, że to kolejny jego sukces. O jakimś problemie - tekst, że to wina opozycji. I tak dalej, i tak dalej… Rozpasana propaganda za publiczne pieniądze.
- Prezydent nie jest zadowolony z tego, co piszą w lokalnych mediach - uświadomiła mnie poznana w toalecie pani Zosia. - Za krótko piszą, sukcesów nie podkreślają i czepiają się szczegółów. Więc ratusz robi własną gazetę, by mieszkańców uświadamiać.
Uświadamianie mieszkańców, czyli tworzenie bzdur szło mi jak krew z nosa. Przez osiem godzin udało mi stworzyć dwa teksty, wielbiące profesjonalizm i zaangażowanie prezydenta. Potem okazało się jednakże, że moja twórczość była zbyt mało prezydenta wielbiąca, bo naniósł poprawki. Wyszło tak, że Trybuna Ludu by się nie powstydziła…
- Długo zajmować się ta propagandą nie dam rady - powiedziałam wieczorem Adamowi. - Jeszcze trochę i nie wytrzymam, wyjdę z siebie.
- Nie wychodź z siebie, bo możesz nie wrócić - rzucił Adam. - A wolałbym, żebyś tu była…
Zdecydowaliśmy, że powinnam pójść na policję i zapytać, czy ustalili coś w sprawie pożaru i dyszącego osobnika, który dzwoni na moją komórkę. Właściwie to chyba muszę zmienić numer, bo tych telefonów jest kilka dziennie.
- To nie wygląda na głupie żarty - stwierdził Adam. - Ktoś chce cię przestraszyć. Musisz na siebie uważać.
Troszczy się o mnie wyraźnie… Weź się ogarnij kobieto, bo już ogłupiałaś od tych amorów! - syknęła moja podświadomość. Rozważań nad stanem swojego umysłu zaniechałam, bo w krzakach za ogrodzeniem coś zaszurało i widać to coś nie spodobało się Tosi, bo zaczęła warczeć, co jak na nią było dość niespotykane.
Gdy Adam poderwał się z ganku, w krzakach zaszurało głośniej i wypadł z nich jakiś facet. Wysoki był, w kapturze na głowie. Pobiegł w stronę lasu…
Komentarze opinie