O kolejnej elit ofercie i początku mojej kariery w ratuszu… Ależ ten czas płynie szybko. Już połowa czerwca, za chwilę wakacje. Zleci to lato jak z bicza strzelił… Dobra, koniec tego smęcenia - orzekła moja podświadomość - póki co słoneczko świeci, poranna kawa pachnie, a Tosia z Bronką czekają na śniadanie. Nie wspominając o tym, że piękny Adam coraz częściej nas odwiedza. Swoją drogą, trzeba pojechać na zakupy, kończy się karma i psia i kocia… O reszcie już nie mówiąc.
Rodzice nadal się nie pogodzili, co oznacza, że nadal ze mną mieszkali. Owszem, przyznaję, miało to swoje zalety, bo mama wyładowywała swoją energię w kuchni. Gotowała obiadki (a dobrze gotuje) i uruchomiła produkcję przetworów, obecnie wytwarzając truskawkowy dżem. Na ogromną zresztą skalę… Ojciec, można powiedzieć, schodził jej z oczu, albo szedł na ryby, albo czytał, albo pomagał remontowej ekipie Zdzisia. Dach na domu ciotki Zuzanny był już nowy, od jutra ekipa rozpoczyna remont w środku. Jakoś wytrzymam…
Siedziałam sobie na ganku ciesząc się spokojnym przedpołudniem, gdy przed bramę podjechało auto. Wypasione auto… No raczej to nie listonosz… Z auta wysiadł wysoki, w średnim wieku pan. I nawet, przyznać muszę, bardzo przystojny pan. I w garniturze takim, co pewnie kosztował tyle, co remont mojego dachu. Całego…
Rozejrzał się dookoła i wszedł na podwórko.
- Pani jest nową właścicielką tego gospodarstwa? - zapytał, choć najpierw chyba powinien powiedzieć: dzień dobry.
- Dzień dobry - postanowiłam być trochę złośliwa. Swoją drogą kogoś mi przypominał. Widziałam go już gdzieś? - Jestem nową właścicielką tego gospodarstwa. A dlaczego pan pyta?
- Mam dla pani pewną propozycję. Moglibyśmy gdzieś porozmawiać? - pan uważnie lustrował moje nadwyrężone czasem dresy i wydaje mi się, że z lekkim obrzydzeniem to czynił.
Olśnienie w końcu nadeszło!!! Wiem, kto to jest! To ten przedsiębiorca z nagrań Zuzanny, ten, który cuda wianki za jej ziemię obiecywał.
- Niech zgadnę. Ziemię po ciotce chce pan kupić? - zapytałam.
- Bystra pani jest - odparł pan. - Zaprosi mnie pani do środka?
- Tu możemy rozmawiać, w domu mam remont i gości - wskazałam na ogrodowe krzesło.
Pan przedsiębiorca krzesło obejrzał nieufnie, pewnie bał się pobrudzić swoje drogie odzienie, ale w końcu usiadł.
- Chcę kupić od pani ziemię - powiedział, lustrując tym razem moje stare tenisówki. - 50 tysięcy za hektar.
- Marna coś ta pańska propozycja - wyciągnęłam nogi przed siebie. Nie będę się swoich własnych tenisówek wstydzić. - Mam lepsze oferty. Tak więc chyba do transakcji z panem nie dojdzie.
- A jaka kwota panią by satysfakcjonowała? - elegancik spojrzał podejrzliwie na zbliżającą się do jego nienagannie obutych stóp Bronkę. Głupia kocica chciała chyba się o niego poocierać.
- No nie wiem... Może 100 tysięcy. Nie… Raczej 150 tys. Za hektar oczywiście - pomyślałam, że cóż mi szkodzi troszkę się pobawić w twardą bizneswoman.
- Żartuje sobie pani? To żądanie z kosmosu! - pan jakby się zdenerwował. - Ta ziemia nie jest warta nawet 10 tysięcy. Złota w niej nie ma.
- Pan wie i ja wiem, że ta ziemia wiele jest warta i że to właśnie żyła złota jest – spojrzałam mu prosto w oczy. - Więc proszę zachować te gadki dla kogoś innego.
- Nie wiem o czym pani mówi - gość ze wstrętem spojrzał na Bronkę, która zamiar zrealizowała i otarła się o nogawkę jego spodni. - Proszę zabrać tego kota. Precz stąd, poszedł precz!
No i tu pan elegancki przesadził maksymalnie! Ruszył tym swoim wypielęgnowanym odnóżem i kopnął moją Bronkę. Ta miauknęła oburzona i uciekła w pobliskie krzaki. Co za czubek! Prymitywny, pozbawiony empatii cham!
- Proszę stąd wyjść! Natychmiast! Nie będziesz mnie tu nachodził jak Zuzannę i kopał mojego kota! - nie wiedziałam, że mogę tak przeraźliwie wrzeszczeć. - Wynocha, bo sama ci przykopię i policję zaraz wezwę!
Pan brutal wyglądał na zaskoczonego, ale nic już nie powiedział, szybciutko wyszedł ze furtkę, wsiadł do wypasionego auta i odjechał. No to byłoby na tyle. A mogłam być bogata…
O kurczę, późno się zrobiło. Muszę przecież zdążyć do ratusza na rozmowę z komisją konkursową. To przecież dziś… Zostały mi dwie godziny! Przebrałam się szybko i wrzuciłam do torebki dyktafon, w który zaopatrzył mnie Adam. Miałam nagrać przebieg całej rozmowy.
- Kto to był? - mama wyjrzała z kuchni. - I dlaczego tak na niego wrzeszczałaś? I gdzie się wybierasz?
- Muszę iść, potem pogadamy - odparłam. Chyba nie powinnam jej wtajemniczać w szczegóły. Przynajmniej nie na tym etapie.
Rozmowa w ratuszu była trochę śmieszna. Pani, która była chyba szefową od tego konkursu zapytała mnie o trzy rzeczy. Ile mam lat, czy pracowałam już w urzędzie i czy chciałabym w urzędzie pracować. Powiedziałam więc, ile mam lat i nie, nie pracowałam w urzędzie, ale tak, chciałabym urzędniczką zostać. Pani mi podziękowała i sobie poszłam… Rozmowa się nagrała, sprawdziłam, jak wyszłam.
Nie zdążyłam wrócić do domu, gdy zadzwoniła moja komórka.
- Miło mi poinformować, że pani koncepcja okazała się najlepsza - powiedziała pani szefowa od konkursu. - Wybraliśmy pani kandydaturę na dyrektora wydziału. Zapraszamy jutro do urzędu, by omówić warunki pracy i podpisać umowę.
Odłożyłam telefon i roześmiałam się. Chyba to jednak nie jest śmieszne? Moja koncepcja? Przecież żadnej nie miałam… Nie, no w sumie mam koncepcję w postaci ziemi, którą chce mieć prezydent. Ale to się chyba nazywa argument przetargowy…?
Komentarze opinie