
Jest to opowieść o doktorze Konstantym Wiszniewskim, zamordowanym w styczniu 1945 roku na płońskich Piaskach. Opowiada o nim jego córka Anatolia z Wiszniewskich Świątecka, i opowiada bardzo pięknie.
(…) „Mój ojciec był dla mnie najukochańszą osobą - wspominała Anatolia z Wiszniewskich Świątecka. - Kimś, na kim się wzorowałam, kogo podziwiałam, kogo chciałam naśladować… Był też moim przyjacielem. Mogę tak powiedzieć, bo wyjątkowo dobrze się rozumieliśmy. Tylko, że niestety, nie trwało to długo, bo straciłam ojca, gdy miałam czternaście lat. (…) Lubiłam z nim przebywać. Chodziliśmy na spacery, jeździłam z nim do chorych. Wtedy nie było pogotowia, więc jeździło się albo furmankami, albo w najlepszym razie jakąś bryczką, co dawało okazję do nie kończących się rozmów na różne tematy. Tata umiał mi wszystko tak wytłumaczyć, że natychmiast rozumiałam. Myślę, proszę pani, że po prostu był cudownym człowiekiem. Poza tym, stale byliśmy blisko siebie, nawet pracowaliśmy razem (…)”.
Wnuk styczniowego powstańca
Konstanty Wiszniewski urodził się w Rosji w 1893 roku, był wnukiem powstańca styczniowego. Gdy powstanie upadło jego dziadkowie zostali zesłani na Sybir, został tylko ich niepełnoletni syn Franciszek. Ponieważ rodzina została wywłaszczona, musiał znaleźć źródło utrzymania i został administratorem majątku. Miał szóstkę dzieci, jednym z nim był właśnie Konstanty. Ukończył studia medyczne, choć chciał być muzykiem. Uczył się w Moskwie, bo Wiszniewscy mieszkali wówczas w Smoleńsku.
Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, Konstanty trafił do carskiej armii i w wojsku poznał przyszłą żonę - była Rosjanką i nazywała się Eugenia Stepanow. A potem z carskiej armii trafił do Armii Czerwonej.
Przyjechali do Płońska
W 1924 roku Eugenia i Konstanty przyjechali do Polski - w Płońsku mieszkała jedna z sióstr Konstantego. Mieli trudności, by wrócić do Polski, być może dlatego, że Eugenia była Rosjanką.
Łatwo nie było, bo moskiewski dyplom Konstantego nie był w Polsce honorowany, musiał go nostryfikować, więc jakiś czas spędził w Warszawie. Zdał egzaminy i podjął pracę w Liskowie. Do Płońska przeniósł się w 1929 roku. Pracował tu już mąż siostry, Stanisław Cieślewski, był weterynarzem a w Płońsku szukano powiatowego lekarza.
Wiszniewscy zamieszkali najpierw w domu państwa Cywińskich (obecna ulica Wolności), a potem - w 1934 roku - przenieśli się do domu Cieślewskich. Mieszkali tu do 1939 roku, do momentu mobilizacji lekarzy. Gdy wybuchła druga wojna światowa, Konstanty trafił na front, pomagał rannym pod Mławą.
Ponieważ rodziny urzędników podlegały ewakuacji, ewakuowano również rodzinę Wiszniewskich, także Cieślewskich. Konstanty po powrocie z frontu odnalazł ich w Czersku. Powrót do domu był niemożliwy, bo zajęli go Niemcy, musieli się więc tułać po różnych domach w Płońsku. A tuż po powrocie Konstanty został aresztowany jako zakładnik i choć po jakimś czasie go wypuszczono, to jego miejsce zajął niemiecki lekarz.
Wiszniewscy mieszkali najpierw przy ul. Płockiej, w mieszkaniu, które przed wojną należało do ówczesnego wicestarosty Górzyńskiego. Krótko, bo Niemcy wyrzucili ich stamtąd do domku przy młynie Kormana, obecnie już nie istniejącym. Potem mieszkali na rogu Warszawskiej i Płockiej, nad apteką, gdzie dokwaterowano im Niemca, a po likwidacji płońskiego getta zostali przesiedleni do pożydowskiego mieszkania w rynku. To był ich ostatni okupacyjny dom… Mieszkanie było duże i połowę zajmowała żona doktora Fiećko.
Aresztowano wielu…
W marcu 1942 roku doktor Wiszniewski został ponownie aresztowany. Wielu ludzi z Płońska wówczas aresztowano, trzymano ich w płońskim areszcie.
(…) „- Niemal każdego dnia chodziliśmy z dzieciakami pod to więzienie!... - wspominała Anatolia. - Już wcześniej dostaliśmy wiadomość, że Niemcy mają wywieźć więźniów z Płońska, więc codziennie sprawdzaliśmy, czy nasi ojcowie jeszcze tam są, czy już ich zabrano. Z tamtego okresu pamiętam zupełnie makabryczną scenę, jakiej byłam wtedy świadkiem. Tego dnia poszliśmy tam razem z Jurkiem Poskoczymem i kilkorgiem innych dzieciaków. Zobaczyliśmy stojącą przed więzieniem ciężarówkę z wysoką drewnianą platformą. Była pełna więźniów, wszyscy byli na niej potwornie stłoczeni!... Patrzyliśmy wiedząc, że gdzieś tam, pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi, są także nasi ojcowie!... Przy ciężarówce stali gestapowcy, mieli dużego groźnego psa, którego nazywali Ela. I oni, proszę pani, zabawiali się tymi więźniami!... Wołali: „Ela – hop!!!!...” – i pies wskakiwał na platformę, prosto na głowy tych więźniów, szarpał ich, gryzł, kotłował się z nimi!... A wtedy rozlegał się rechot tych gestapowców!... Potem pies wyskakiwał, oni znów wołali: „Ela, hop!!!...” - i wszystko zaczynało się od początku!... I wtedy z nami, proszę pani, coś się stało!... Bo my mieliśmy tylko dwanaście czy jedenaście lat!... Nie byliśmy na takie okrucieństwo przygotowani!... Więc oboje z Jurkiem dostaliśmy tam jakiejś histerii!... Nie płakaliśmy!... Ryczeliśmy!!!... Bo przecież oni to robili naszym ojcom!... (…)”
Tego właśnie dnia więźniów wywożono do Nowego Dworu, gdzie gestapo miało siedzibę. Anatolia przygotowywała haftowaną poduszkę - prezent dla ojca na imieniny, obchodził je 11 marca. Nie zdążyła, bo ojca z Płońska zabrano.
Tym pociągiem przyjedzie…
Dzieci podczas wojny nie miały wielu rozrywek. Jedną z nich było chodzenie na kolejowy dworzec, gdy przejeżdżał wieczorny pociąg.
(…) „- A ja - odkąd aresztowano tatę - zawsze, gdy szłam na ten dworzec, powtarzałam „a kiedyś tym pociągiem przyjedzie mój tata!...” - wspominała Anatolia. Patrzono wtedy na mnie, jak na takie niezbyt mądre dziecko… I któregoś dnia szłam jak zwykle na dworzec znowu mówiąc sobie „a tym pociągiem przyjedzie mój tata!...”, i nagle pociąg podjeżdża, ludzie wysiadają, i słyszę wołanie: „Tola!...”. Odwracam się i widzę pana Czajkowskiego, jak krzyczy do mnie: „Tolu!... Tata wrócił!...” A ja, proszę pani, patrzę na mojego ojca, i nie mogę go poznać!... Nie poznałam go!... Miał zupełnie ogoloną głowę, był bardzo chudy, taki jakiś nędzny… Rozpoznałam go dopiero po chwili… I to była ogromna, nieprawdopodobna radość!!... Pamiętam, że na dworcu stała dorożka znajomego dorożkarza, pana Kosmali, a on sam niósł akurat bagaże jakiejś Niemce, która tym pociągiem przyjechała. Jak go zobaczyłam, zaczęłam krzyczeć z radości: „Panie Kosmala!... Tata wrócił!!” I czy pani uwierzy, że on natychmiast zostawił te bagaże i podbiegł do nas, a potem chwycił tatę na ręce, i zaniósł do dorożki?!... Uwierzy pani?!... Usadził nas na tylnym siedzeniu, a sam siadł na koźle i - nigdy mu tego nie zapomnę - jechał przez całe miasto i wywijał nad głową batem jak lassem, krzycząc na całe gardło: „Ludzie!!! Ludzie!!!... Doktór Wiszniewski wrócił!!!...” Niech mi pani wierzy, to było nieprawdopodobne przeżycie!... Do końca życia będą mu za to wdzięczna. (…) Pamiętam, że wpadłam do mieszkania, i krzyczę: „Mamo!! Tata jest!!!...” A moja mama, która akurat stawiała sobie pasjansa - wróci tata, czy nie wróci - pomyślała, że ja sobie kpiny urządzam!... Wstała, i po raz pierwszy i ostatni dostałam wtedy od niej w twarz. W chwilę potem jednak wszedł tata. I okazało się, że naprawdę do nas wrócił.
Doktor Konstanty wrócił do domu w maju. Nie chciał mówić, dlaczego został aresztowany, mówił żonie, że lepiej, by rodzina nie wiedziała. Musiał podczas aresztowania przejść straszne rzeczy i choć nie chciał o tym opowiadać, to potem Anatolia dowiedziała się od jego znajomego, że rany na nogach miał od ugryzień psów podczas śledztwa.
Zabrali go znów…
Doktor wrócił do pracy, ale kilka miesięcy później - w listopadzie 1944 roku Niemcy przyszli po niego ponownie… Anatolia wspomniała, że była jakaś wsypa i aresztowano wówczas wiele osób, w tym przyjaciela ojca, doktora Kazimierza Żora, Mariana Poborskiego, Medarda Świrskiego, Jana Świderskiego, Janusza Śmietańskiego…
Doktor Wiszniewski trafił do płońskiego aresztu, jakiś czas później rodzina dostała od niego gryps, podał go niemiecki strażnik Schmidt, który był wcześniej jego pacjentem. W grypsie ostrzegał swojego 18-letniego syna Witka, by uciekał. Witek nie uciekł, a grypsów więcej nie było.
Rodzina znalazła sposób na kontakt z doktorem - obok więzienia był domek państwa Klimczewskich i Anatolia chodziła tam z cioteczną siostrą Kirą. Udawały, że karmią drób, a Konstanty słysząc ich głosy, wychodził do okna. Choć z daleka, to widywali się codziennie, rodzina wiedziała, że Konstanty żyje. Było tak aż do styczniowej nocy 1945 roku, gdy więźniowie zostali wywiezieni i zabici na płońskich Piaskach…
Chciał szalik…
Anatolia widziała ojca ostatni raz 15 lub 16 stycznia 1945 roku, gdy zbliżał się do Płońska front. Konstanty pokazał jej z więziennego okna na migi, by mu przynieść szalik i coś do jedzenia. Gdy przyszła następnego dnia rano, więzienie było otwarte, więźniów już nie było. Ludzie mówili, że wywieziono ich z Płońska.
Gdy do Płońska wchodzili Sowieci, dom, w którym mieszkali Wiszniewscy został zburzony. Rodzina została z tym, co zabrała uciekając z Płońska, gdy zbliżał się front. Najpierw przygarniali ich ludzie, potem wrócili do mieszkania przy ul. Wolności, gdzie mieszkali przed wojną. Mieszkanie było puste, bez mebli, bez niczego…
Rodzina czekała na Konstantego, ciągle ktoś mówił, że gdzieś go widziano. A któregoś dnia wszystko się zmieniło…
(…) „- Jeździliśmy akurat na sankach po ulicy Płockiej, i przechodził tamtędy pan Poskoczym - wspominała Anatolia. - Zobaczył nas, zatrzymał się, i mówi: -„Słyszeliście, że w Powiatowym Ogrodzie znaleźli grób pomordowanych?!” I wtedy ja zaczęłam strasznie płakać. Powtarzałam: „Tam jest tata”, i strasznie płakałam. (…) Chciałam iść tam od razu, ale mi nie pozwolono. Wyrywałam się, a wszyscy na mnie krzyczeli: „Nie!!! Nie pójdziesz!! Tolka, siedź!... Nie pójdziesz!... Nie pójdziesz!!.. (…) Mnie pozwolono pójść na Piaski dopiero, kiedy wszystkich wyjęli, gdy leżeli już w rzędach obok tego dołu… Dopiero wtedy tam podeszłam… (głos się łamie). Tata leżał tam. Twarz miał zakrytą szalikiem. Ktoś chciał odkryć, ktoś inny nie pozwolił tego zrobić, a ja, w szoku, zdjęłam… Był jednym z pierwszych, których wydobyto (…)”
Anatolia opowiadała, że na pogrzeb pomordowanych przyszły nieprawdopodobne tłumy, całe miasto i okolice, nie można było przedostać się na cmentarz. Doktor Wiszniewski został pochowany w zbiorowej mogile obok doktora Żora, z którym się przyjaźnił.
Żadnej żałoby
Doktor Wiszniewski nie opowiadał rodzinie o swojej konspiracyjnej działalności i nie mógł tego ujawniać, ale przeczuwał, że może coś mu się stać.
(…) „Kiedyś rozmawialiśmy i tata zwracając się mnie i brata powiedział: „- Ja tej wojny nie przeżyję. Mam do was wielką prośbę - kiedy mnie już z wami nie będzie, kiedy nie będę już żył, bardzo was proszę, żebyście nie nosili po mnie żadnej żałoby”. Nie mogliśmy zrozumieć, więc zaczęliśmy go pytać: „Tata, dlaczego?!..”. A on nam tak odpowiedział” „Wierzycie w życie pozagrobowe, więc mnie zrozumiecie - jak bym na was patrzył i widział, że jesteście smutni, że nie możecie czegoś zrobić, byłoby mi strasznie przykro!... Dlatego was proszę - żadnej żałoby!... Żyjcie normalnie, tak jak wszyscy ludzie żyją. Żadnej żałoby!” I później, kiedy się dowiedzieliśmy… Kiedy było już po pogrzebie… Chodziliśmy do szkoły, i była, pamiętam, pierwsza zabawa szkolna. Pierwsza w naszym życiu. Nauczyciele wiedząc, że nasz ojciec niedawno zginął, wysłali mnie i brata do obsługiwania bufetu. Staliśmy tam, a obok wszyscy się bawili… I nagle Witek popatrzył na mnie i mówi: „Pamiętasz, co tata powiedział?!... Żadnej żałoby!... Chodź!...” I poszliśmy. Wszyscy na nas patrzyli - jak to, ich ojciec dopiero zginął, a oni tańczą!... A my tylko spojrzeliśmy na siebie i krzyknęliśmy w ich kierunku: „- A tata nam kazał!!!...”. Dziś myślę, proszę pani, że to chyba było dobre, bo minęło już sześćdziesiąt lat, a ja nie wiem, czy był choć jeden dzień, żebym ja o moim ojcu nie pomyślała. Może to właśnie także dzięki temu ciągle o nim pamiętamy?... A dopóki o nim pamiętamy, to przecież on żyje”.
Anatolia, która pomagała swojemu ojcu w pracy, po wojnie została lekarką.
Katarzyna Olszewska, foto: zbiory Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska
PS. Całość wywiadu z Anatolią z Wiszniewskich Świątecką jest dostępna w zeszycie „Dopóki o nim pamiętam…” wydanym przez Pracownię Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska (Wywiady Pracowni, Zeszyt XIX, 2006 r).
Wspomnienia Anatolii Świąteckiej dotyczące pracy jej ojca doktora Wiszniewskiego podczas wojny opublikujemy w jednym z następnych numerów Płońszczaka.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie