Reklama

Po latach w sowieckiej niewoli

25/07/2017 14:09
Z Kresów do Płońska
Urodziła się na Kresach, skąd po sowieckiej agresji wraz z rodziną została deportowana do Kazachstanu. A potem los przywiódł ją najpierw w okolice Sochocina i później do Płońska.

To opowieść o Celinie Kornatowskiej, która poznała wojnę od innej strony - nie miała do czynienia z Niemcami. Najeźdźcą byli Sowieci, którzy rodzinę Celiny deportowali do Kazachstanu. Celina nigdy nie chciała wracać myślami do tamtych lat, zgodziła się jednak na wywiad dla Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska, ponieważ córka Maria przekonywała ją, że musi o tym opowiedzieć.

Miała tylko 9 lat

Celina Kornatowska miała tylko 9 lat, gdy 17 września 1939 roku weszli Sowieci.

Urodziła się w 1931 roku na Kresach - w niedużym mieście Zdzięcioł w powiecie nowogródzkim. Rodzice - Stefania i Franciszek Lebiedzcy mieli niewielkie gospodarstwo, ojciec dorabiał, by utrzymać rodzinę, zajmując się drobnym handlem. Tak naprawdę Celinie dano na imię Cecylia, ale w trakcie wojny zginęła metryka, którą sądownie trzeba było odtwarzać i imię przekręcono. Podobnie było z nazwiskiem - po powrocie z zesłania Lebiedzcy stali się Lebieckimi.

Celina była najmłodszą z szóstki rodzeństwa, jeden z jej braci Michał powołany na front, nigdy się nie odnalazł. Rodzina szukała go po wojnie przez Polski Czerwony Krzyż, sprawdzała, czy nie został zamordowany w Katyniu. Nigdy nie natrafiono na żaden jego ślad.

Drugi z braci, Piotr też poszedł na front. Trafił do niemieckiej niewoli, napisał do rodziny list informując, że jest w lagrze. Piotr nigdy już nie spotkał się ze swoją rodziną - po wojnie nie wrócił z Niemiec. Ostatni list napisał w 1947 roku, potem kontakt się urwał.

Rodzice Celiny zostali ostrzeżeni, że grozi im zesłanie, ale brat Celiny, Wiktor był ciężko chory. Ojciec uznał, że nie wyróżniają się ani wykształceniem i majątkiem, więc jeśli mieliby wywieźć ich, to i całe miasteczko. Więc zostali.

Później się okazało, że Sowieci mieli taki właśnie plan, by wywieźć wszystkich a miasto zasiedlić Rosjanami. Nie zdążyli tego przeprowadzić.

Przyszli kwietniowej nocy 1940 roku: dwóch enkawudzistów z karabinami i Żyd, którego wzięli na świadka. Odczytali ukaz o deportacji. Na spakowanie rzeczy dali pół godziny.

(…) „- Brało się jakieś najpotrzebniejsze rzeczy - chleb, jaki był w domu, jakieś podręczne rzeczy na drogę… - wspominała Celina. - Pościel zawiązaliśmy w koc, zrobili węzełek, ubrania powrzucali do jakiegoś worka… Co mama mogła, to zebrała, a potem rzuciła się na syna (głos się łamie)… Bo przecież zabrać go nie mogła!... Nie mogła! Oderwał ją od niego dopiero jeden z enkawudzistów…”(…).

Brat Celiny, Wiktor był sparaliżowany, ale wiedział, że zostaje sam, rozumiał wszystko… Wiktora zabrała siostra Celiny, Cezara. Zmarł rok później.

Na zesłanie trafili z Celiną jej rodzice i siostra Filomena, a także mieszkająca u nich ciotka z czworgiem dzieci. Najmłodsze miało 6 miesięcy. Wszystkich załadowano do towarowych wagonów. Podróż była koszmarem, przez dwa tygodnie więźniowie nie mieli prawie wody - dostali ją dwa, czy trzy razy a do jedzenia zaparzone we wrzątku zielsko.

Sowieci nie szczędzili Polakom obelg.

- (…) „Mówili, że Polska to tylko szyk i blesk!.. Że Polacy tylko o buty błyszczące dbali, a nie zadbali, żeby była armia!.. I że oni tę Polskę rozerwali jak kurę (głos się łamie) - pół Rosjanie, pół Niemcy… Ciężko było tego słuchać. Niech mi pani wierzy, bardzo ciężko”(…) - wspominała Celina.

W Kazachstanie…

Rodzina Lebieckich została deportowana do Kazachstanu, do kołchozu Woroszyłowa w rejonie Noworosijsk. Dokwaterowano ich do czteroosobowej rodziny. Ludzie mieszkali w opalanych krowim łajnem lepiankach, co wydawało się czymś niepojętym. Drzwi otwierały się do wewnątrz, bo zimą dawało to możliwość wydostania się na zewnątrz - zimy były bowiem ostre i śnieżne, po każdej burzy śnieżnej śnieg sięgał dachu. Tych, których podczas takiej burzy zbłądzili, często znajdowano dopiero wiosną.

Ojciec Celiny pracował najpierw w polu, daleko od kołchozu, usytuowanego w bezdrzewnym, górzystym terenie. Ludzi zawożono na takie pole i zostawiano tak długo, aż wykonali pracę, nawet miesiąc. Potem dostał zajęcie w kołchozowej stolarni, siostra Celiny Filomena woziła wołami siano i słomę dla zwierząt. Było ciężko, brakowało ubrań i butów, nie można było ich dostać ani kupić. A gdy Niemcy zaczęli walczyć z Sowietami, zabrano z kołchozu mężczyzn i całą pracę musiały wykonać kobiety, ze zdobyciem jedzenia było coraz gorzej. Matka Celiny przypłaciła to zdrowiem, ładowała bowiem worki ze zbożem i dostała przepukliny. Zaczęła więc prząść wełnę, czego tam nie znano, była to możliwość zdobycia jedzenia.

Polscy zesłańcy głodowali, można było kupić od kołchoźników zboże, ale trzeba było mieć coś na wymianę. Lebieccy dostawali paczki od córki, ale gdy Niemcy podeszli pod Ural, wszystko się skończyło. Przyszedł jeszcze większy głód…

(…) „- My dostawaliśmy pięć kilogramów zboża na tydzień - wspominała Celina. - I tylko na to byliśmy zdani. Na te pięć kilogramów (…) To było wszystko. Na cały tydzień. Bez ziemniaków. Bez żadnego mięsa. Bez warzyw. Warzyw zresztą tam w ogóle nie było, kołchoźnicy mieli tylko takie działeczki nad samą rzeką, gdzie uprawiali pomidory (…)”.

Takiej ilości ziarna nie warto było nosić do zmielenia, bo nic by z tego nie zostało. Mielono je na kamiennych żarnach, a ilość mąki nie wystarczała na upieczenie placka. Matka Celiny robiła więc zacierki. Wystarczało na jeden posiłek….

(…) „- I każdy z nas dostawał swoją porcję… - wspominała Celina. - Ale dla mnie to było za mało!... Pamiętam, że zawsze patrzyłam takim pragnącym okiem na tatę, że może nie doje … (głos się łamie). Ale on przecież też potrzebował zjeść. (…) Głodowaliśmy. Głód był potworny. Tego się nie da opowiedzieć. Czasami się zdarzało, że zdechł jakiś wół. Można było wtedy wziąć coś z tego mięsa. Ale moja mama nie mogła!... Po prostu, nie mogła! A my z tatusiem jedliśmy… (głos się łamie).” (…)

Miejscowi kołchoźnicy też nie mieli łatwo, ale jak relacjonowała Celina, wierzyli ślepo w Stalina. W okolicy nie było żadnych cerkwi ani kościołów, nie było wiary… Lebieccy modlili się w domu. Siostra Celiny nie chciała jechać na front do kopania okopów i została skazana na 5 lat więzienia. Wypuścili ją w 1944 roku, ale spotkała się z rodziną dopiero dwa lata później.

Jesienią 1944 roku rodzinę Celiny przesiedlono na Ukrainę, do sowchozu. Życie było tam trochę łatwiejsze, ojciec dostawał dzienny deputat w postaci pół kilograma razowego chleba, Celina 20 dekagramów, a jej mama nic, bo nie pracowała. Ale klimat był lżejszy…

Siostra Celiny, Cezara starała się wydostać rodzinę z zesłania, argumentując, że została z dziećmi sama - jej mąż, Jan Bielski uciekł co prawda z sowieckiego wojska i ukrywał się. Udało się, Lebieccy wyjechali z Ukrainy w maju 1945 roku. Po pięciu latach, jednym miesiącu i dziesięciu dniach.

Wrócili do domu, ale okazało się, że już go nie mają. Zostali wywłaszczeni. Latem 1945 roku przyjechali więc do Polski. Osiedlili się najpierw we wsi w pobliżu Zielonej Góry. Mąż siostry Celiny, Jan Bielski w 1939 roku stacjonował z wojskiem w Bielach koło Sochocina. Przyjechał tu po wojnie, zauważył poniemieckie gospodarstwa i jesienią 1945 roku ściągnął rodzinę. Gospodarstwa okazały się pozajmowane a urząd repatriacyjny nie miał uprawnień, by komuś je odbierać. Mógł przekazywać tylko wtedy, gdy ktoś rezygnował i wyjeżdżał na Ziemie Odzyskane.

Lebieccy wynajęli mieszkanie w Gromadzynie, ale potem dostali 7-hektarowe gospodarstwo w Bielach, podobnie jak ich córka Cezara. Nie mieli oprócz tego wiele, właściwie nic, żadnego inwentarza. Gospodarstwo nie wystarczało na utrzymanie rodziny, ojciec Celiny zajął się wiec tak jak kiedyś handlem. Robił sitka, które sprzedawał na płońskim targu.

Celina ukończyła szkołę powszechną w Sochocinie, chciała się uczyć, co łatwe nie było, brakowało komunikacji, bo most w Sochocinie był zerwany. Rodziców nie było stać na stancję, więc zabrał ją do siebie wujek, dzięki temu mogła pójść do szkoły zawodowej - nie ukończyła jej, bo wujkowi było ciężko. Wróciła więc do domu i podjęła naukę w Płońsku.

Potem Celina była praktykantką w sklepie PSS „Płońszczanka”, mieszczącym się w dawnym „Brzasku” na ulicy Płockiej, a z czasem znalazła pracę w księgowości - pracowała w tym zawodzie aż do emerytury. W 1951 roku zmarła jej mama, a rok później Celina wyszła za mąż.

Ich pierwsze mieszkanie było maleńkie, mieściło się przy ul. Płockiej 43 - w trzech pokojach z kuchnią mieszkały trzy rodziny, bez wody i centralnego. Celinie i jej mężowi przypadł pokoik 9 mkw. Kiedy urodził im się syn Marek, musiał spać na zestawionych krzesłach. Łatwo wtedy nie było, a życiorys Celiny na ówczesne lata nie był „dobry”. Wspominała, że miała jechać na kurs szkoleniowy i dostała ankietę do wypełnienia. Nie zdając sobie sprawy napisała, że jej brat Piotr był porucznikiem WP, brat Michał podporucznikiem, że byli w Kazachstanie, a siostra należała do Stowarzyszenia Akcji Katolickiej. Skończyło się na tym, że już na żadne kursy do połowy lat 80. nie pojechała.

Po kilku latach udało im się przeprowadzić do mieszkania na ulicy Grunwaldzkiej, a potem urodziła im się córka Maria. Po kolejnych kilku latach dostali mieszkanie spółdzielcze.

W 1990 roku Celina Kornatowska wstąpiła do Związku Sybiraków. Zmarła w 2011 roku.

Katarzyna Olszewska

PS. Całość wywiadu z Celiną Kornatowską jest dostępna w zeszycie Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska „Zostaliśmy i spełniło się” (seria: wywiady, zeszyt XV, Płońsk 2005). Materiał powstał na podstawie tego wywiadu.

foto: zbiory Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo plonszczak.pl




Reklama
Wróć do