Reklama

Róży Borowskiej z Krajewskich opowieść nie tylko o odebranym przez wojnę dzieciństwie

To historia opowiedziana przez Różę z Krajewskich, której matka musiała ukrywać się przed Niemcami i którą zaopiekowała się płońska rodzina Borowskich. Po wojnie Róża i jej starsza siostra wyszły za mąż za braci Borowskich. To jest też opowieść o Eleonorze Borowskiej i cierpieniach, jakie przynosi wojna…

Wojna i niemiecka okupacja - tak jak innym dzieciom, odebrała Róży dzieciństwo

(…) „Wszystko wtedy stało się inne - obce, groźne, niesprawiedliwe - wspominała. - Wojna odebrała mi matkę, która musiała nas opuścić i ukrywać się w innej miejscowości, odebrała dom, z którego trzeba było uciekać. Kazała też patrzeć, jak bliskim mi ludziom dzieje się krzywda. Dla bardzo młodej dziewczyny, jaką wtedy byłam, to było trudne. Dziś myślę, proszę pani, że byłoby jeszcze trudniej, gdyby moje losy nie złączyły się z losami rodziny Borowskich. To wtedy poznałam mojego przyszłego męża, Jana Wacława Borowskiego. I to wtedy moje losy splotły się z losami jego rodziny, że w końcu dla mnie samej stali się rodziną (…)”.

Mama musiała uciekać…

Róża relacjonowała, że niewiele pamiętała z wydarzeń, które poprzedziły ucieczkę jej rodziny, była zbyt młoda, by zrozumieć znaczenie różnych wizyt w jej domu. Pamiętała jednak, że w pierwszych latach okupacji wiele się działo, przychodził do ich domu Leon Żebrowski, który był w konspiracji, Henryk Stawski, który był łącznikiem i przynosił przesyłki, które odnoszono do rodziny Borowskich. Organizowano przerzuty jakichś ludzi.

Mama Róży prowadziła wówczas sklep spożywczy niedaleko rynku, przy ówczesnej ulicy Ciechanowskiej. Pewnego dnia przyszli tam Niemcy, gestapowcy: Schmidt, Fogt i folksdojcz, którego nazywano Sinoustym.

(…) „- Mówili, że przyszli, żeby ją aresztować - wspominała Róża. - Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że im trzeba było płacić haracz, a ona nie płaciła?… A może mieli na nią coś, o czym nie wiem?... Gdy w końcu poszli, mamusia pomyślała, że musi im zniknąć z oczu, bo inaczej nie dadzą nam spokoju. Jeszcze tego samego dnia zabrała naszego braciszka Andrzeja, który był najmłodszy z nas, bo miał wtedy dopiero około dziesięciu lat, i uciekła do siostry naszego taty, do Czerwińska. Myślała, że ponieważ grozili tylko jej, więc chodzi im o nią. Że na nas nic nie mają, więc nam nic nie zrobią. Ale okazało się inaczej (…)”.

Siostra nie powiedziała…

Niemcy przyszli do mieszkania Krajewskich, które znajdowało się nad sklepem, tydzień później. W domu była Róża i jej starsza siostra Bogumiła. Zrobili rewizję, przeszukując wszystko, każdy zakamarek. Choć niczego nie znaleźli, zabrali siostry na policję, do budynku u zbiegu rynku i ulicy Płockiej.

(…) „- Zaczęli nas bić takim grubym, twardym nahajem - relacjonowała Róża. -  Chcieli, żebyśmy wydały, gdzie jest nasza mama. Miałam wtedy trzynaście lat, siostra była siedem lat starsza. Ja, proszę pani, nawet nie wiedziałam, gdzie jest mamusia. Wiedziała tylko siostra. Ale nie powiedziała. Bili nas po nogach, po plecach… Strasznie bili. Najbardziej bolało, jak bili po obojczyku, po szczytach płuc… Nie wiedziałam, że to taki straszny ból. Mnie bił Sinousty, ale byli tam i inni, którzy też nas bili. Nie pamiętam, ile to trwało. Jak człowieka tak strasznie boli, to traci poczucie czasu. Ale w końcu zmęczyli się i wtedy kazali nam iść. Pamiętam, że kiedy stamtąd wychodziłam, nogi miałam poprzecinane, pokrwawione. A i tak szczęście w nieszczęściu, że akurat byłam w butach z cholewami, więc one mi przynajmniej część nóg ochroniły tak, że skórę miałam pociętą dopiero powyżej butów (…)”.

Nie wszyscy Niemcy byli źli, bo niedługo po tym zdarzeniu jeden z Niemców ostrzegł rodzinę Krajewskich, by uciekali, bo znów po nich przyjdą. Róża i jej siostra rady posłuchały, zostawiły wszystko i zabierając tylko osobiste rzeczy, uciekły. Zabrał je Roman Borowski, przyszły szwagier Róży. Siostra Róży, Bogumiła została u jego matki, Eleonory Borowskiej a Róża zamieszkała w Troskach (gm. Naruszewo) u najstarszej córki Eleonory, Ireny.

Rozdzieleni…

(…) „- Do końca wojny byliśmy rozdzieleni - mama i brat gdzie indziej, my gdzie indziej - wspomniała Róża. - Siostra jeździła do mamy, ale pamiętam, że zawsze się przebierała, żeby jej nikt nie poznał i nie doniósł. Jeździł z nią jej przyszły mąż - zaprzęgał konie do wozu i wiózł ją. A ja proszę pani, przez te ponad dwa lata tylko raz widziałam się z mamą. Tylko raz mnie z sobą zabrali. Bali się ryzyka, że ktoś nas rozpozna. Poza tym byłam jeszcze bardzo młoda. Jakby mnie znów wzięli na bicie, mogłabym nie wytrzymać (…)”.

Siostry Krajewskie starały się nie być ciężarem. Bogumiła pomagała Eleonorze Borowskiej w różnych pracach, Róża robiła robótki na drutach, można było dostać za nie różne rzeczy. I każdym dniem poznawały lepiej rodzinę Borowskich, która dała im schronienie.

Rodzinna rodzina…

(…) „- To była, proszę pani, bardzo „rodzinna” rodzina - wszyscy zawsze trzymali się razem, wspierali nawzajem, skupiali wokół domu, w którym najważniejszą osobą była matka - Eleonora Borowska - wspominała rodzinę Borowskich Róża. - Nie było jej łatwo, bo wcześnie owdowiała. Jej mąż, Paweł Borowski, zmarł, gdy dzieci były jeszcze małe. Odtąd samotnie wychowywała siedmioro dzieci - pięć córek: Irenę, Marię, Halinę, Krystynę i Janinę i dwóch synów - mojego przyszłego męża Jana Wacława i jego brata Romana Jerzego. Została też z dwoma gospodarstwami, na których trzeba było pracować - jednym po mężu i drugim, które sama wniosła w posagu. To pierwsze było na terenie obecnej ulicy Podmiejskiej, i tam też był ich dom rodzinny, w którym mieszkała z dziećmi. Drugie znajdowało się mniej więcej tam, gdzie dziś kończy się ulica Warszawska, zamieszkała tam później jej najmłodsza córka Krystyna.

Wojna to cierpienie…

Wojna bardzo boleśnie dotknęła rodzinę Borowskich. Dwaj synowie Eleonory, trzech zięciów i mąż jednej z wnuczek za działalność w Armii Krajowej dostali się w ręce Niemców. Czwarty zięć zginął od bomby na początku wojny, a synowie: Roman i Jan od aresztowania w 1942 roku do wyzwolenia przez Amerykanów w maju 1945 roku byli więzieni w obozach - od Działdowa przez Mauthausen po Gusen. Córka Eleonory, Maria była żoną Leona Fabryckiego, który zginął w obozie, Krystyna - żoną Tadeusza Brauna, który przeżył obóz w Mauthausen, mąż Janiny - Mieczysław Goślicki obozu w Mauthausen nie przeżył. Mąż kolejnej córki, Haliny - Józef Próchno zginął we wrześniu 1939 roku. W obozie w Mauthausen był również mąż jednej z wnuczek - córki Heleny, Marii - Zdzisław Karol Braun.

Aresztowania zaczęły się w 1942 roku. Jako pierwszy w rodzinie Eleonory został aresztowany mąż jej córki Marii, Leon Fabrycki, który wstąpił do AK jeszcze mieszkając w Makowie Mazowieckim z rodziną. Przyjechał do Płońska z żoną i córką, do teściowej, bo w Makowie groziło mu niebezpieczeństwo.

Ci, którzy do domu nie wrócili…

(…) „- Myślę, że to właśnie Leon Fabrycki, gdy przyjechał do Płońska, wciągnął do organizacji innych mężczyzn w rodzinie - relacjonowała Róża. - Był podobno ich dowódcą. Między sobą nazywali go nawet „burmistrzem”, bo tam wszystko już było podzielone na wypadek, gdyby nastąpiło wyzwolenie - znali swoje stanowiska, funkcje, które mieli objąć, jak tylko wojna się skończy. Niemcy aresztowali Leona Fabryckiego już w Płońsku. Ktoś musiał go wydać. Nie wiemy kto. On sam dowiedział się pewnie w trakcie przesłuchań, gdy go męczyli, kim był ten, kto go wydał, ale nam już nie mógł powiedzieć, bo nigdy nie wrócił. Przyszli po niego w nocy i od razu zabrali do Działdowa. Co z nim było dalej, nie wiem. Synowie Eleonory przypuszczali, że musiał zginąć już w Działdowie, bo odkąd się tam znalazł, nie dał żadnego znaku życia - z nikim się nie skontaktował, do domu też nie wrócił. Odtąd ślad po nim zaginął. Gdy braci Borowskich przywieziono do Działdowa, jego już tam nie było, więc Niemcy musieli go wykończyć jeszcze zanim ich aresztowali (…)”

Kolejne zdarzenia potoczyły się szybko. Aresztowano kolejnych zięciów Eleonory: Tadeusza Brauna i Mieczysława Goślickiego, który z rodziną mieszkał w Sochocinie. Jego żona z córkami, będąc w ciąży z czwartym dzieckiem, wróciła wówczas do matki. Dziewczynka, która niedługo później się urodziła, nigdy nie poznała ojca. Nie wrócił z Mauthausen, po nim ślad też zaginął…

Matka została z córkami…

Niespełna miesiąc po aresztowaniu Leona Fabryckiego Niemcy przyszli po synów Eleonory: Romana i Jana. Zabrano ich w noc przed imieninami matki, w lutym 1942 roku.

(…) „- I tak matka została z córkami - relacjonowała losy Eleonory Róża. - Nie wiem, proszę pani, co ona wtedy czuła. Wiem tylko, że tam była wielka rozpacz. Może lęk o córki i ich dzieci dał jej siły, żeby to wszystko przetrwać?... A może i ta ziemia, o którą trzeba było dbać?... Gospodarstwo zostało przecież bez gospodarzy. Był tylko jeden robotnik rolny, zatrudniony wcześniej, którego Niemcy nie aresztowali, bo nie miał żadnego związku z działalnością jej synów. Więc tylko on im został i pomagał. Ja także chodziłam do niej pomagać przy gospodarstwie (…)”.

Pewnego dnia Niemcy wyrzucili Eleonorę i jej córki z dziećmi, przesiedlając do innego gospodarstwa. Nie zostali tam jednak, przygarnęła ich siostra Eleonory, niedługo później Niemiec, który w ich domu został osadzony, pozwolił im wrócić.

Ona czekała…

(…) „- Na początku nie wiedziałyśmy, dokąd Niemcy zabrali synów i zięciów Eleonory - wspominała Róża. - Ta niepewność, co z nimi, gdzie są, była najgorsza. Pierwsza wiadomość przyszła po co najmniej dwóch miesiącach. Dopiero wtedy dowiedziałyśmy się, gdzie się znajdują. Wtedy zaczęło się wysyłanie paczek. Było, pamiętam, tak, że jak się szło na pocztę, to się kilka paczek na raz wysyłało, bo tylu ich tam z jednej rodziny było (…)”.

Paczki jednak nie docierały, bo wszystko poza chlebem Niemcy zabierali. Gdy Eleonora i jej córki dowiedziały się o tym, znalazły sposób. Kroiło się chleb na kromki i smażyło w smalcu, na pierwszy rzut oka wyglądało, że w paczkach jest sam chleb.

Synowie Eleonory najpierw trafili do obozu w Działdowie, potem przewieziono ich do Mauthausen, spotkali tam płońszczan: Zygmunta Materkę, Henryka Mikołajewskiego i Franciszka Kruszewskiego. Potem znaleźli się w Gusen. Mimo że przeszli piekło, byli razem. W maju 1945 roku Amerykanie wyzwolili obóz. Bracia Borowscy wrócili do Polski pierwszym transportem, z Nasielska do Płońska przyszli pieszo.

(….) „- Prawie całą noc szli torami, tak jak one prowadziły - wspominała Róża. - Szli i rozmawiali o swojej matce. Czy ona żyje. Czy ją zastaną. Bo przecież nic nie wiedzieli. Od jakiegoś czasu żadnych wiadomości nie dostawali, nic do nich nie dochodziło. Ale ona przeżyła, Czekała na ich powrót. Może to czekanie dało jej siłę(…)”.

Odeszli tego samego roku…

W 1947 roku siostry Krajewskie wyszły za mąż za braci Borowskich: Róża została żoną Jana, a Bogumiła żoną Romana.

(…) „Wojna się skończyła, jednak po pierwszej radości szybko przyszło otrzeźwienie - wspominała Róża z Krajewskich Borowska. - Z tamtych pierwszych lat powojennych pamiętam jakiś smutek. Bo przyszły wtedy takie czasy, że lepiej było nic nie mówić i nie przyznawać się do takiej, jak ich przeszłości, więc i mój mąż, i jego brat od powrotu z obozu siedzieli cicho, żeby siebie i nas nie narażać. Obaj byli bardzo przygaszeni. Tyle się wydarzyło, a oni nie mogli o tym mówić, nawet w rodzinie. Wie pani, jak to było. Więc nigdy do tamtych doświadczeń nie wracali. Obaj odeszli tego samego roku. Brat męża zmarł 16 marca 1989 roku. Mój mąż w trzy miesiące później - 9 czerwca 1989 roku.”

Róża z Krajewskich Borowska zmarła w 2009 roku.

Katarzyna Olszewska

PS. Całość wspomnień Róży z Krajewskich Borowskiej jest dostępna w zeszycie „Złączone losy” wydanym przez Pracownię Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska (Seria: Wspomnienia. Zeszyt X, 2009 r.). Artykuł powstał na podstawie tej publikacji.

foto: zbiory Pracownę Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo plonszczak.pl




Reklama
Wróć do