Reklama

Uczuciowa opowieść o rodzinie Wróblewskich

05/09/2017 15:26
Bo dom to była ona…
Józefa Wróblewska była silną kobietą. I pomimo że straciła męża, zostając sama z dwójką dzieci i była wojna, to pomagała innym. Przecież nie musiała tego robić. Ale chciała….

Będzie to opowieść o rodzinie Wróblewskich, historia widziana oczami Marii z Wróblewskich Lewandowskiej, której wspomnienia wydała Pracownia Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska. Historia rodziny, ale chyba przede wszystkim historia o miłości. Miłości córki do matki, tak widocznej w słowach Marii. Miłości jej matki do swoich dzieci. I potrzebie pomocy innym ludziom…

Rodzicami Marii byli Józefa i Antoni Wróblewscy. Józefa urodziła się w 1903 roku w Czerwińsku - jej rodzice prowadzili gospodarstwo rolne. Oboje wcześnie zmarli i dzieci wychowywała najstarsza z rodzeństwa Zofia. Józefę wzięła do siebie rodzina Chylewskich z Dalanowa, obecnie to Raźniewo. Właśnie tam Józefa poznała Antoniego Wróblewskiego. Pobrali się w 1928 roku, rok później urodził im się syn Józef, a w 1932 roku córka Maria - autorka wspomnień opublikowanych przez Pracownię Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska.

Gdy Maria miała 9 miesięcy, jej tata zmarł. Ona i jej brat zostali z mamą sami. Okazało się wtedy, że ich mama pochodząca z Czerwińska Józefa z Kosińskich Wróblewska, to bardzo silna kobieta…

Dom pełen ludzi…

Przyszedł wrzesień 1939 roku. Wybuchła wojna. Maria miała wtedy siedem lat, jej starszy brat dziesięć. Podczas okupacji msze nie odbywały się już w kościele św. Michała Archanioła w Płońsku, ale w przykościelnej dzwonnicy, bo Niemcy w kościele urządzili magazyn.

Niemcy zabronili chować zmarłych na płońskim cmentarzu i urządzili cmentarz wojenny w polu przy wyjeździe z miasta na Warszawę, za cmentarzem żydowskim. Tam zresztą pochowano dziadka Marii, Adama Wróblewskiego, którego prochy po wojnie zabrano do rodzinnego grobu.  W Płońsku powstało też getto.

(…) „- Wielu ludzi przez nasz dom przeszło - wspominała w 2004 roku Maria Lewandowska. - Wielu w nim znalazło bezpieczeństwo, którego gdzie indziej nie miało. Przez całą okupację w naszym domu mieszkało troje ciotecznego rodzeństwa ze strony taty: Władysława, Władysław i Jan Kowalscy. Wszyscy oni uciekli z Warszawy i u nas znaleźli schronienie. Od czternastu lat mieszkała również i nadal mieszka siostra Władysławy, Cecylia Kowalska. (…) Moja mama miała szesnaścioro chrześniaków. Pamiętam, że od czasu do czasu przypominała sobie ich wszystkich i liczyła na palcach. Jednym z jej dzieci chrzestnych była bratanica Tereska Kosińska, która straciła matkę w wieku zaledwie czterech miesięcy - jej matka zmarła w płońskim szpitalu i dziś spoczywa w naszym grobie rodzinnym. Ona także mieszkała u nas podczas okupacji. Pamiętam, że mama zadbała, by przystąpiła do I Komunii św. w płońskim kościele.

Bo dom, to była ona…

(…) „- Właściwie wszystkie moje wspomnienia z tamtych lat są przede wszystkim wspomnieniem mojej Matki - wspominała Maria. - Bo dom, to była ona. Ona nas przy sobie gromadziła, ona o nas dbała, ona chroniła. Jak tego dokonała, że mimo półsieroctwa i wojny, mieliśmy normalne dzieciństwo?... W Boże Narodzenie, pamiętam, była i choinka, i dwanaście wigilijnych potraw, i drobne gwiazdkowe upominki… Na Wielkanoc wyplatała koszyczki ze słomy, które razem z pisankami ofiarowywało się znajomym z życzeniami… Pamiętam, że kiedy ludzie zaczęli chorować na tyfus, mama poprosiła znajomą pielęgniarkę, żeby ją nauczyła robić zastrzyki, a potem zdobyła gdzieś szczepionkę i zaszczepiła całą rodzinę. Do innych chorych też chodziła - odwiedzała, robiła zastrzyki, w miarę swoich możliwości nosiła, co było trzeba. Zawsze była czymś zajęta, coś robiła - dziergała szydełkiem, robiła na drutach, haftowała, naprawiała, reperowała, bo i tego musiała się nauczyć, mężczyzny przecież w domu nie było. A jak było trzeba - wyciągała nas z kłopotów (…).

Choć była wojna, rodzina nie głodowała. Józefa była sama, ale zawsze zaradziła tak, by wszyscy się najedli i zawsze znajdowała wyjście z sytuacji, potrafiła nawet przekupić czymś Niemców. I jak relacjonowała Maria, nie bała się, w domu bywali różni ludzie i krewni, i obcy, również tacy, którzy wracali z obozu. Drzwi były dla ludzi otwarte i jeśli ktoś potrzebował pomocy, Józefa pomagała…

Jeździła często, sama lub z kuzynką Władysławą, do obozów w Pomiechówku, Siedlinie i Gralewie. Woziła paczki dla więźniów. Jechała do krewnych i znajomych w tych obozach osadzonych, a potem starała się i innym ludziom pomóc. Woziła żywność i odzież, nie dlatego, że musiała. Po prostu chciała, choć było to niebezpieczne. Kiedyś uderzył ją jeden ze strażników, tylko dlatego, że poprosiła o zgodę na podanie paczki. Nosiła też obiady więźniom z płońskiego aresztu, którzy pracowali u Niemca w Siedlinie.

W obozie w Pomiechówku była więziona rodzina Pokrzywnickich z Sochocina. Kiedy opuścili obóz, zatrzymali się w domu Józefy. Ukrywała się u niej kuzynka, której groziło niebezpieczeństwo, a także siostrzeniec męża, młody chłopiec Staś Czapski, którego Józefa do siebie sprowadziła.

(…) „Zawsze wyczuła, komu potrzeba pomocy - wspominała Maria. - W naszej wsi, w domu państwa Wyrwichów, mieszkała wtedy pani Charzewska z rodziną, nauczycielka z Płońska. Prowadziła tajne komplety. Biednie było u niej, bo i z czego miało być dobrze?... z tajnych kompletów?... Więc mama często nosiła jej różne paczki, i przed świętami, i bez okazji.(…)”

Wiem, że to on nas wybronił…

Maria i jej brat byli uczniami pani Charzewskiej. Ktoś na nią doniósł, że uczy dzieci i Niemcy wywieźli ją do obozu. Udało jej się stamtąd wrócić.

W domu Józefy i jej dzieci - w alkierzyku, zamieszkał nauczyciel Jan Świderski, mieszkał wcześniej u państwa Charzewskich w domu, ale było tam ciasno. Maria wspomina, iż był to bardzo miły i mądry człowiek. Pracował w gminie, przychodziło do niego wielu kolegów - wszyscy byli żołnierzami Armii Krajowej.

Pod koniec okupacji, gdy zbliżał się front, Niemcy okopali gospodarstwo Wróblewskich ze wszystkich stron - z jednej strony zbudowali nawet betonowy bunkier. Najprawdopodobniej wówczas Świderski z kolegami i krewnymi Wróblewskich w pobliżu domu umieścili w kryjówkach broń i amunicję. Ktoś go jednak wydał i Niemcy zabrali Świderskiego prosto z pracy. A potem przyjechali do domu Wróblewskich… Wiedzieli już, gdzie ukryta jest broń.

(…) „I wtedy okazało się, że te kryjówki z bronią i amunicją były dosłownie wszędzie!... - wspominała Maria. - I w stodole, i w innych miejscach w podwórzu!... Jedna z nich była nawet w stogu zboża za bunkrem!... O niej też Niemcy wiedzieli. Myślę, proszę pani, że cała nasza rodzina mogła wtedy zginąć. Za coś takiego była przecież kula w głowę!... A oni nas nie zabrali! Wiem, że to panu Świderskiemu zawdzięczamy, że wtedy nie zginęliśmy. Nie wiem, co takiego im powiedział, jak ich przekonał… Ale wiem, że to on nas wybronił. Nie wiem, jak, ale wiem, że to zrobił. (…) Bo to był człowiek wielkiego rozumu, wielkiej dobroci, wielkiej szlachetności!... to wynikało z całego jego zachowania!... Tak to wszystko wtedy obmyślił, że Niemcy nawet po przesłuchaniach nie ciągali!... A przecież, kiedy nas ratował, musiał wiedzieć, że dla niego ratunku już nie ma. Zginął na Piaskach (…)”.

Z domu nic nie zostało

Gdy zbliżał się koniec okupacji, w domu Wróblewskich stacjonowali Niemcy - w pokoju kwaterowali ci z SS, w kuchni żołnierze Wehrmachtu. Ci ostatni, jak wspominała Maria starali się być mili, dawali nawet dzieciom słodycze, a w święta przyszli nawet z opłatkiem. Żegnali się, gdy odchodzili…

Ale Niemcy, którzy w styczniu opuszczali Płońsk, zdążyli zamordować na Piaskach więźniów z płońskiego aresztu, w tym wyżej wspomnianego Świderskiego.

Gdy zbliżał się front, rodzina Wróblewskich została przez Niemców wypędzona z domu.

(…) „- Nie było czasu na pakowanie. Mama załadowała, co mogła na dwa wozy - wspominała Maria. - Pamiętam, że najpierw zabrała maszynę do szycia i kółko do przędzenia, bo pomyślała, że jak będzie ciężko, to może dzięki nim coś zarobi. Wzięła też zwierzęta - dwie krowy, trzy konie… A zanim wyszła, schwyciła jeszcze nasz album ze zdjęciami rodzinnymi… To dlatego mogę dziś pokazać pani te zdjęcia (głos się łamie)” (…)

Józefa z dziećmi schroniła się u rodziny w Kryskiej Woli. Gdy weszli Sowieci, ludzie witali ich kwiatami. Wróblewscy nie mogli się doczekać powrotu do domu. Okazało się, niestety, że ich domu już nie ma. Wszystko się spaliło, dom, stodoła, obora, został tylko kurnik. Jakby tego było mało, gdy wracali na zgliszcza, zatrzymali ich Sowieci i zabrali im konie.

(…) „- Gdy przyjechaliśmy - nie było nic - wspomina Maria. - Wszystko straciliśmy. Jeszcze tuż po pożarze były jakieś prosiaczki, ale zanim wróciliśmy - ich też już nie było. Kiedy tam dotarliśmy, nic już nie było. Tylko zgliszcza (…)”.

Wróblewskich zaprosiła do siebie rodzina Chylewskich, ale z czasem wrócili na pogorzelisko, by zacząć wszystko od nowa. Józefa miała zakopane ziemniaki, a znajomi przerobili kurnik na letnią kuchenkę, zrobili w spichrzu dach i powstały dwa małe mieszkanka.

Józefa ciężko pracowała, by stworzyć dzieciom warunki do życia.

Miał tylko 16 lat…

Pewnego dnia Józefa pojechała z rodziną Chylewskich w swoje rodzinne strony, na odpust do Czerwińska. Maria została w domu z bratem i ciotecznymi siostrami. Wybrała się do koleżanki, ale gdy tam już była, poczuła, że musi wracać do domu. Wróciła biegiem, jakby coś złego przeczuwała.

(…) „- Biegnę, patrzę, ktoś idzie od szosy, i słyszę jakiś lament!... płacz!.. krzyk!... - wspominała Maria. - Zaczęłam biegnąć jeszcze szybciej… A to szła moja rodzina, bo brat już nie żył (płacze)”(…)

Okazało się, że mężczyzna, który u Wróblewskich pomagał, postanowił wysadzić niemiecki bunkier, który powstał tuż przed końcem okupacji. Zabrał ze sobą 16-letniego brata Marii. Nałożyli słomy i amunicji, schowali się, by przeczekać wybuch. Nic się nie działo, więc poszli sprawdzić. Wtedy wybuchło….

Maria nie mogła sobie darować, że wyszła wtedy z domu. Była z bratem bardzo zżyta, a on miał tylko 16 lat.

My też zostałyśmy same…

(…) „- Gdy brat odszedł, zostałyśmy same - wspominała Maria. - Mama musiała się jakoś pozbierać. Musiała dalej budować, dalej pracować… Dopóki nie przyszedł mój mąż, mieszkałyśmy w spichrzu. Dopiero, gdy w 1963 roku wyszłam za mąż, mój mąż postawił nowy dom. (…) Żyliśmy ze sobą 15 lat i mój mąż zmarł. Nasza córka była jeszcze wtedy bardzo młodziutka. Ją jedną mam. I my też zostałyśmy same. Los się powtarza”.

Katarzyna Olszewska

PS. Całość wspomnień Marii z Wróblewskich Lewandowskiej można przeczytać w wydanym przez Pracownię Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska w 2007 roku zeszycie  „Z potrzeby serca” (Seria: Wspomnienia. Zeszyt V). Nasz artykuł powstał na podstawie tego zeszytu.

foto: zbiory Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo plonszczak.pl




Reklama
Wróć do