
W poprzednim numerze pisaliśmy o losach rodziny Konstantego Wiszniewskiego, który podczas II wojny światowej był w Płońsku lekarzem powiatowym, a w styczniu 1945 roku został zamordowany przez Niemców na płońskich Piaskach. Dziś publikujemy wątek dotyczący pracy doktora Konstantego podczas wojny.
Córka doktora Wiszniewskiego, Anatolia Świątecka tak wspominała pracę płońskich lekarzy podczas wojny - w okresie, gdy pracowało w Płońsku dwoje lekarzy. Konstanty Wiszniewski był już wtedy zagrożony aresztowaniem, ale zdaniem córki jednym z powodów, dla których nie zdecydował się na ucieczkę przed Niemcami, był fakt, że w Płońsku brakowało lekarzy.
Dwójka na całe miasto…
(…) „Przecież wtedy w Płońsku było tylko dwóch lekarzy - mój ojciec i pani dr Fiećkowa!... - wspominała Anatolia Świątecka. - Doktor Sokólski był już wtedy aresztowany, dr Tyszka też, zostało więc tylko ich dwoje i mieli nieprawdopodobną ilość pracy! … Znacznie później, gdy sama byłam już lekarzem i zastanawiałam się nad pracą ojca w tamtym okresie, zrozumiałam, że on wtedy pracował ponad siły!... To były bardzo ciężkie czasy, tego, co jest dziś nie da się w żaden sposób porównać z tym, co działo się podczas okupacji. Przychodziły tłumy!... Wiem, bo pomagałam przecież wtedy tacie jako pomoc pielęgniarska - zapisywałam pacjentów, prowadziłam kartoteki, segregowałam karty, nosiłam je do kasy chorych. Ludzie przychodzili już wczesnym świtem!... Pamiętam, że któregoś dnia było stu dwóch pacjentów! Na jednego lekarza!... I wszystkich musiał przyjąć!... A w poczekalni był taki tłok, że zdarzyło się raz, że jeden z pacjentów zmarł, a ludzie nawet tego nie zauważyli. Dopiero, gdy się już przerzedziło, nagle do gabinetu wpadł ktoś z krzykiem: „On już nie żyje!” (…)
Z porodami włącznie…
(…) „- Wtedy była bardzo rozpowszechniona choroba oczu, tak zwana jaglica - wspomniała córka Konstantego Wiszniewskiego. - Dziś już zapomnieliśmy, co to za choroba, ale wtedy chorowano na nią powszechnie. Były też choroby serca. Właściwie wszystko!! Z porodami włącznie. Pamiętam, jak któregoś dnia jedna z pacjentek zaczęła rodzić w gabinecie. Ojciec wpadł tylko do mieszkania, krzyknął do mamy: „Prześcieradło!!”, a kiedy mu rzuciła, zaczął je rwać na części. Zapamiętałam podwiązywanie pępowiny, zawijanie dziecka w te prześcieradła… I to wszystko działo się w naszym domu, w gabinecie!... Myślę dziś, proszę pani, że mój ojciec był właściwie jak omnibus. Wtedy nie było przecież jeszcze żadnych specjalizacji, lekarze musieli leczyć wszystkie dolegliwości, więc i on, choć sam bardzo interesował się okulistyką, też leczył chorych z wszystkich chorób. I nie było tam, że przyjmowano tylko w gabinecie lub ambulatorium! Były też wizyty domowe i wyjazdy w teren. A jak się wyjeżdżało w teren, to od razu z dziesięć kilometrów, więc taki wyjazd to była kwestia trzech, czterech, pięciu godzin, żadnych samochodów przecież nie było, jeździło się końmi !... Ja, proszę pani, nie pamiętam nocy, w której ojciec nie byłby wzywany do chorego!.. Nie pamiętam takiej nocy!... Lekarz jeździł, choćby nawet sam był chory. Mój ojciec był zdrowym człowiekiem, ale pamiętam, że raz miał jakąś przypadłość żołądkową, która zupełnie go złożyła. Wpadł wtedy wieczorem do nas jakiś pan, i od progu krzyczy: „Doktór jest?!” Powiedziałam że jest, ale zanim zdołałam cokolwiek dodać, on już pobiegł do pokoju. Próbowałam ojca bronić, mówiąc, że jest chory. Krzyknął mi tylko: „Co mnie obchodzi, że tata jest chory!... Moje dziecko jest chore!...”. Tak wtedy było. W tej chwili trudno to sobie wyobrazić (….)”.
Anatolia o sobie
(…) „- Od dziecka miałam skłonności do medycyny, chciałam być pielęgniarką albo lekarzem, obojętnie, byle pracować w służbie zdrowia - wspominała córka doktora Wiszniewskiego, Anatolia, która tak jak ojciec została lekarzem. - A ponieważ podczas okupacji obowiązek pracy w zasadzie był już od dwunastego roku życia, więc zostałam zatrudniona w ambulatorium jako pomocnik pracującej wtedy z tatą pielęgniarki, pani Stasi Malczewskiej. I choć moje obowiązki można by w skrócie ująć przez „przynieść, podaj, pozamiataj”, to i tak sprawiały mi one ogromną przyjemność. Chodziłam do apteki i do Gesundheitsamtu, robiłam zaopatrzenie, a w nagrodę pozwalano mi od czasu do czasu zrobić jakiś opatrunek albo potrzymać nerkę choremu, który wymiotował… (śmieje się). No, ale dla mnie to była wielka rzecz. (ko)
Katarzyna Olszewska
PS. W artykule wykorzystaliśmy fragmenty zeszytu wydanego w 2006 roku przez Pracownię Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska - Anatolia z Wiszniewskich Świątecka „Dopóki o nim pamiętam…”
foto: zbiory Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Płońska
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie