Reklama

Zrozumieć covidowski matriks cz. I - OPOWIEŚĆ ŚWIĄTECZNA, czyli nieogłoszony lockdown podstawowej opieki zdrowotnej

Nie wiem jak Państwo, ale ja mam już dość! Mam dość tego covidowskiego matriksa. Trzeba otrzepać się z przerażającego strachu, by załączyć rozsądek. Tak, miejmy obawy, działajmy ostrożnie, ale czas najwyższy na chłodną ocenę i rozsądne działanie.

Bo jak na razie to idealnie do tej sytuacji pasuje cytat ze Stefana Kisielewskiego: „To, że jesteśmy w dupie to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”.

Kończy się ten niezwykle nienormalny 2020 rok. Wojna z zaraźliwym i przyczyniającym się do śmierci wielu ludzi wirusem, paraliż ochrony zdrowia skutkujący brakiem leczenia pozostałych chorób i przerażającym wzrostem zgonów, szereg obostrzeń (racjonalnych i absurdalnych niestety też), załamanie drobnej przedsiębiorczości i wolnego biznesu, obawy o nieuchronnie czekający nas kryzys gospodarczy.

Taki w skrócie był ten mijający rok. Dodatkowo rok, kiedy królował przerażający strach, który w nadmiarze z zasady wyłącza logikę, rozsądek i racjonalne myślenie.

A z kryzysowych sytuacji nie wychodzi się mając tzw. „gorącą głowę”, a raczej myśląc na chłodno.

Na razie nie wygląda na to, żebyśmy dążyli do takiego stanu - wręcz przeciwnie. Dlatego nowy 2021 rok, moim zdaniem - mówiąc delikatnie i przesadnie nie strasząc - nie będzie lepszy.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że analiza jakiegoś lokalnego dziennikarza nie ma, i nie będzie miała, dużego znaczenia. Ale chociażby dla poprawy własnego samopoczucia, bo już długo „gryzie” mnie ten stan bezczynności w walce o włączenie rozsądku - swoje spostrzeżenia poczyniłem i będę upubliczniał.

Zdaję sobie też sprawę, że będzie wiele osób, które się z moimi analizami nie zgodzi, wielu też mocno skrytykuje. Ale ja z sobą będę się czuł dobrze, na klatę przyjmując nawet mocny hejt.

Jednocześnie dziękuję wszystkim tym, którzy - mając różne zdania - zechcą się z tymi spostrzeżeniami zapoznać.

Całość analizy jest długa, więc publikację będą w częściach.

A i jeszcze dwa zastrzeżenia, żeby nie było wątpliwości. Uważam, że koronawirus istnieje i stanowi zdrowotne zagrożenie. Po drugie zaś - nie jestem politycznie zaangażowany po żadnej ze stron naszej polsko-polskiej wojenki.

Pierwsza część miała być o czym innym, ale ostatnie dni zmieniły te plany, po zapoznaniu się ze świąteczną historią pewnej rodziny. Historią autentyczną, sprawdzoną, zweryfikowaną. Prawdziwą. I o tyle w całej tej epidemiologicznej sytuacji istotną, bo jak w soczewce pokazującą większość aspektów tej rzeczywistości covidowskiego matriksa.

OPOWIEŚĆ ŚWIĄTECZNA, czyli nieogłoszony lockdown podstawowej opieki zdrowotnej

Świąteczna historia zaczyna się we wtorek, 22 grudnia, a opowiemy ją - dla fajniejszego przyswojenia - w pierwszej osobie.

W naszym domostwie jest małżeństwo, dorosła córka i babcia. Pozostaje nam dwa dni do Wigilii, przygotowania w pełni, na święta mają do nas dołączyć jeszcze druga babcia z dziadkiem i siostra z rodziną. Przedświąteczną atmosferę psuje jedynie chorobowy stan babci, która przez kilka dni była - na oko w przeziębieniowej - złej formie. 22 grudnia wykonała więc telefon do swojej poradni, czyli lekarza pierwszego kontaktu. Żaliła się przede wszystkim na ogólne osłabienie i brak apetytu. Nie było gorączki, dużych ataków kaszlu czy też utraty węchu i smaku. Jak się po teleporadzie okazało... nie było też dużych starań o należytą diagnozę - lekarz rodzinny zakomunikował, że wystawia zlecenie na wymazowy test na covid i zalecił pacjentce kontakt po uzyskaniu wyniku. Pacjentka chciała od swojego lekarza pomocy i w swoim dobrze pojętym - na tym etapie - mniemaniu, ją uzyskała. Trzeba najpierw zrobić test.

Kiedy o wynikach teleporady poinformowała resztę rodziny, doszły do nas dwie świadomości. O kurde, lekarz podejrzewa wirusa, więc absolutnie nie można tego lekceważyć - to była ta pierwsza. Druga analizowała potencjalne problemy z tego wynikające. Przecież tyle się słyszało o administracyjno-logistycznych zagmatwaniach związanych z tą sprawą. Ale pewnie te historie są mocno przejaskrawione, system przecież musi działać, po to jest - pomyśleliśmy.

Siadamy więc i realnie próbujemy ocenić sytuację. Nam wydaje się, że to nie wirus, ale przecież nie jesteśmy medykami i nie można lekarskiej decyzji lekceważyć. Po drugie, czekają nas święta i nie można - bez weryfikacji - narażać innych. Chcieliśmy po prostu być odpowiedzialni, a jednocześnie wdrożyć takie działania, by spróbować uratować rodzinne święta.

Decydujemy, żeby jak najszybciej wykonać zalecenie lekarskie i zrobić test. Zdrowie babci najważniejsze - trzeba sprawdzić, czy nie covid i czekać na kolejne zdrowotne decyzje lekarza.

W realizacji drugiego naszego celu, czyli przebiegu świąt zgodnie z planem, pojawia się wiele niewiadomych. Ale robimy wszystko co możliwe, by próbować.

Po pierwsze w środę (23 grudnia) wieziemy - najwcześniej jak to tylko możliwe - babcię na pobranie wymazu. Po drugie, decydujemy się na szybkie (prywatne) badanie na przeciwciała. Babcia bowiem od kilku tygodni nie wychodziła z domu, potencjalnie zarazić się mogła tylko od nas. Żadne z nas - przynajmniej objawowo - koronawirusa nie miało, więc słusznie chyba dedukujemy, że jeśli ktoś z nas będzie miał przeciwciała (czyli namacalny dowód na przejście choroby) to uznamy realność zakażenia babci za możliwy i nie czekając na wynik wymazu plany świąteczne odwołujemy. W ramach odpowiedzialności za innych.

Późnym popołudniem (przypomnijmy, jest 23 grudnia) już wiemy, że nikt z nas nie ma przeciwciał i wniosek jest jeden - w ostatnim czasie nikt z nas na koronkę nie chorował. Przy tych badaniach zaistniał jeszcze jeden aspekt, ale w całości historii nieistotny, więc go pominę.

Ale cofnijmy się w czasie o kilka godzin, bo sprawa z wymazem nie była wcale taka oczywista...

Pobranie w punkcie przy płońskim szpitalu poszło gładko. Zero kolejki (trochę nas to zaskoczyło, ale dopiero potem zrozumieliśmy, że być może ludzie byli mniej naiwni niż my i nie chcieli się pakować w świąteczny matriks covidowy), miła i szybka obsługa. Na tyle też fachowa, że lojalnie informuje nas dodatkowo, że... istnieje duże niebezpieczeństwo, iż laboratorium może go wcale nie wykonać. Powód? Lekarz rodzinny wypisał zlecenie dla pacjentki z jednym imieniem, a powinien z pełnymi danymi, czyli dwoma imionami. Podobno na skutek tego, że niektórzy lekarze „zaciągają” dane z systemu, którego używają na co dzień w swoich gabinetach, a powinni z drugiego - tego covidowskiego, w którym na pewno są pełne dane.

Czasu na zastanawianie się, dlaczego są dwa systemy z bazą pacjentów, a tym bardziej dlaczego jeden z nich nie ma pełnych danych nie mamy. Dostajemy bowiem informację, że wynik badania prawdopodobnie będzie jeszcze przez kolacją wigilijną, więc robimy szybką burzę mózgów, co dalej.

Cieszymy się, że sprawa na ostatniej prostej się wyjaśni i święta mogą zostać uratowane, ale jednocześnie analizę zaprząta nam sprawa z jednym imieniem. Wszystko się bowiem wysypie, jeśli w laboratorium nawet nie zbadają próbki z powodu niepełnych danych.

- Może zadzwonimy do tego lekarza i po prostu poprosimy o dopisanie w systemie drugiego imienia. Przecież próbka jeszcze nie pojechała do laboratorium, więc naprawimy błąd i nie będziemy ryzykować - tak zdecydowaliśmy, będąc już po raz kolejny pewni swego racjonalnego myślenia.

Zapomnieliśmy jednak o matriksie i... koncepcja szybko padła. Okazało się, że system nie przewiduje poprawiania błędów. Rozważania jak to możliwe, że popełnienie błędów system przewiduje, ale ich naprawy już nie, musimy jednak odłożyć na później - bo trzeba kombinować dalej.

W punkcie pobrań otrzymujemy fachową podpowiedź, że jedynym sposobem jest powtórne pobranie wymazu. O kurde, w prosty sposób jednak ten system naprawimy - jest przecież pacjentka, jest bardzo pomocna osoba, która może powtórnie „wymazać”, a na dodatek nadal nikomu nie przeszkadzamy, bo nikogo więcej do pobrania nie ma. Potrzeba tylko, żeby lekarz wystawił drugie - już z pełnymi danymi - zlecenie. No jest problem, ale ponownie cieszymy się, że sprawa do załatwienia. Otrzymujemy bowiem kolejną dobrą wiadomość - kiedy lekarz wystawi zlecenie, bardzo szybko „widać” go będzie w systemie również w punkcie pobrań. Kilkanaście minut, cyk drugi wymaz i po sprawie.

Ten szybki „cyk” okazał się jednak wielogodzinną walką. Toczyliśmy ją dzielnie, bo przyświecała nam już tylko jedna myśl - jest szansa na wynik 24 grudnia. Pierwszy telefon do poradni - zgłasza się pielęgniarka, przyjmuje sprawę (chociaż jej chyba nie rozumie) i informuje, że lekarz oczywiście oddzwoni. Chyba jednak był mocno zajęty, bo dwie godziny czekania i nic. Potem jeszcze dzwoniliśmy dwukrotnie, czas bowiem gonił i chcieliśmy zdążyć przed zamknięciem punktu pobrań. Łatwo nie było (szczegółów rozmów z obsługą i lekarzem zaoszczędzimy), ale się ostatecznie udało.

O jednym wątku warto jednak wspomnieć, bo w dalszej części tego covidowskiego matriksa okaże się ważny. Po wpisaniu i weryfikacji wszelkich danych lekarz zapytał też o telefon. Zanim jednak zdążyłem podyktować numer babci, lekarz mówi: ale to kontaktowy, może być pana. To podałem.

Po wystawieniu drugiego - tego z dwoma imionami - zlecenia, sprawa była już prosta. Szybko (bo tym razem chętnych również nie było) pobrany wymaz i powrót do domu. Odetchnęliśmy z ulgą dobrze wypełnionego obowiązku. Zrobiliśmy wszystko co można, żeby o wyniku dowiedzieć się jak najszybciej. Teraz pozostawała tylko nadzieja, że rezultat zdąży się pojawić przed Wigilią.

W oczekiwaniu na wynik, przygotowania do świąt trwały w najlepsze, a dodatkowo rozpatrywaliśmy administracyjne aspekty epidemiologiczne. Babcia z automatu objęta została kwarantanną od momentu wystawienia przez lekarza zlecenia na wymaz. Jeśli wynik będzie ujemny kwarantanna automatycznie się skończy. Jeśli będzie dodatni, to dodatkowo kwarantanna obowiązywać będzie też domowników. W dalszych krokach sanepid zdecyduje o kwarantannie ewentualnych pozostałych osób z bezpośredniego kontaktu.

Oczywiście sprawdzamy to wszystko sami, bo nikt do tej pory pacjentkę o tym nie poinformował, a zgodnie z przepisami od wtorku (22 grudnia) kwarantanna działa.

W środę nad wieczorem okazało się, że system przewiduje lakoniczną informację sms-ową, która brzmi: „Jesteś na kwarantannie. Masz ustawowy obowiązek używania aplikacji Kwarantanna Domowa. Jest dostępna w AppStore i Google Play”.

- A kto ma ustawowy obowiązek, by starszej osobie udzielić podstawowe informacje jak ma się zachowywać i co ją obowiązuje - zapytałem się w myślach czytając sms-a. Chyba nikt, bo takiej podstawowej instrukcji od nikogo nie otrzymała.

Ktoś powie - nie czepiaj się, zainstaluje apkę i tam wszystko na pewno doczyta. Pewnie tak, ale... Po pierwsze, kto założył, że taka starsza osoba ma techniczną i praktyczną możliwość takiej instalacji? A po drugie... problem w tym, że nasza babcia takiej sms-owej informacji w ogóle nie dostała. Dostałem ją ja! Kwarantanną został objęty... mój telefon - pamiętacie ten wątek, w którym lekarz poprosił o mój numer do kontaktu? Wygląda na to, że wpisał go do systemu (błąd lub niewiedza jak to działa - obie wersje nie do przyjęcia), a skutek był taki, że z pacjentką system epidemiologiczny „więzi” nie jest w stanie nawiązać...

Tak na marginesie - takich sms-ów otrzymałem już wiele, apki oczywiście nie zainstalowałem (bo to nie mnie dotyczy), innego kontaktu na ten numer telefonu do dzisiaj nie było.

Wróćmy jednak do meritum. Mamy 24 grudnia, lekko po godzinie 15 - jest wynik w systemie (dla zainteresowanych - pacjent po wymazie otrzymuje informację na jaką stronę wejść i korzystając z indywidualnego kodu sprawdzić wynik). Udało się - jeszcze przed kolacją wigilijną będziemy jednak wiedzieć. Ściągamy plik z wynikiem, serca biją mocniej - dodatni czy ujemny? I... nierozstrzygnięty!

To taki w ogóle jest? Przecież wszyscy tylko mówią, że może być dodatni lub ujemny bądź ewentualnie z powodu jakiegoś złego wymazu niemożność badania. Ale tu badanie wykonano i stoi jak byk: nierozstrzygnięty. Zaleca się powtórzenie badania.

Sprawdzamy w systemie też drugi kod (pamiętacie - dwa zlecenia z powodu imion), choć wcześniej na logikę uznaliśmy, że przecież już ten covidowski system (po identycznym przecież peselu na obydwu zleceniach) dwóch wyników na tą samą osobę „nie przyjmie”. Ale przyjął - jest. Też... nierozstrzygnięty. Dobre chociaż to, że są identyczne. Tak na marginesie zaznaczę tylko, że z jakich danych „zaciąga” system w laboratorium też nie sposób zrozumieć, bo np. kod pocztowy na jednym z wyników jest zły.

Szukamy w przepisach: wiadomo co robić jeśli wynik jest dodatni, wiadomo co robić kiedy jest ujemny. No kuźwa, ale co robić jak jest nierozstrzygnięty - nie wiadomo. Znajdujemy gdzieś w odpowiedziach na pytania od ludzi: trzeba się skontaktować się z lekarzem rodzinnym celem wypisania kolejnego zlecenia na wymaz.

W sposób oczywisty planowany przebieg świąt zostaje odwołany, bo przecież potencjalne zarażenie babci wirusem nie zostało wykluczone. No i oczywiście próbujemy skontaktować się z rzeczonym lekarzem.

W tej opowieści przeskakujemy o kilka dni, aż do 27 grudnia, bo dni w międzyczasie były identyczne. Takie nierozstrzygnięte. Bo... w poradni oczywiście głuchy telefon. Kontakt z lekarzem z teleporadycznego przeszedł w tryb bezobjawowy. Z rzeczy ważnych w tych dniach trzeba wspomnieć jedynie, że zareagowała policja i sprawdziła przestrzeganie zasad kwarantanny.

Na szczęście babcia była w coraz lepszej formie, dlatego w spokoju - choć w ograniczonym składzie - skupiliśmy się na świętach, odkładając sprawę do poświątecznego poniedziałku.

Jest 28 grudnia - telefon w poradni wreszcie przestał być bezobjawowy, ale... lekarz niestety nie. Nie ma go dzisiaj i nie będzie, a bez niego niestety się nie da.

Sprawa rozstrzyga się we wtorek, 29 grudnia. Pacjentka wreszcie (po tygodniu!) ma ponowną możliwość „uzdrawiającej” teleporady. Przypomnijmy - wynik nierozstrzygający, więc 50 na 50. „Logiczną” więc jest decyzja wróżbity (przepraszamy - lekarza) - więcej wymazów nie robimy...

Po przekazaniu przez babcię informacji o decyzji wróżbity już się nawet nie wkur....y (nie denerwujemy w sensie).

Jeszcze tylko trzeba zadbać, żeby babcia do 1 stycznia nie złamała zasad kwarantanny (bo prawnie wcześniej zwolnić ją może tylko ujemny wynik) i okres świąteczno-noworoczny Anno Domini 2020 będzie można uznać za zakończony.

Tylko ja mam jeszcze lekką obawę - głośno o tym nie mówiąc. A co jeśli służby epidemiologiczne po 1 stycznia kwarantannę przedłużą, bo w systemie widnieć będzie: wynik nierozstrzygnięty?

Pożyjemy, zobaczymy, martwić na zapas się nie będziemy, bo na szczęście babcia już się dobrze czuje. A jak się tak zdarzy - no cóż, to już będą normalne dni i pewnie wróżbita będzie już w pracy i teleporada (z wypisaniem kolejnego zlecenia na wymaz) nastąpi bez problemu.

O kurde, a jak lekarz pójdzie na urlop? Przecież tak ciężko wróży (pracuje) na pierwszej linii frontu walki z epidemią, że i on musi odpocząć. Całkiem możliwe, bo hotele dla medyków nie są zamknięte...

Wstępne wnioski

Ciekawa historia, prawda? Jak w soczewce widać w niej bowiem w jak błędnym kole wojny z wirusem jesteśmy.

Uważny czytelnik z pewnością to zauważył, ale skonkludujmy pokrótce - szersze analizy poszczególnych wątków przedstawimy w kolejnych częściach „Covidowskiego matriksa”.

Po pierwsze, i naszym zdaniem najważniejsze. Mamy groźną chorobę, w oficjalnym przekazie ciężko walczymy o życie każdego człowieka. Mamy pacjenta, który przecież nie dzwoni do poradni z powodu fanaberii. Mamy wreszcie lekarza. Sprawa wydaje się prosta i oczywista, ale...

... nie mamy bowiem najważniejszego. Nie mamy badania, diagnozy i leczenia! A dodatkowo nawet kontaktu z lekarzem. Ktoś powie - człowieku, to specyficzny czas świąt. Nie kochani - taka sytuacja jest w każdy weekend. Wiem to, bo z racji dziennikarskiego obowiązku, analizuję to non stop.

Dodatkowo mamy zafiksowanie się jedynie na covid. Przeczytajcie tę historię jeszcze raz - ani razu lekarz-wróżbita nie zakładał innych dolegliwości, nawet nie próbował dociekać, zaaplikować leków. Na żadnym etapie (!!!) nawet podejrzenie innej dolegliwości babci nie wchodziło w grę. I to jest chore!

Bo scenariusze w takich historiach są dwa. W przypadku tej rodziny miał miejsce ten szczęśliwszy - babci samo przeszło. Ale jest wiele - za dużo już - gorszych scenariuszy. Pacjenci czują się gorzej, słabną, choroba postępuje. Z poradnią i lekarzem nie ma kontaktu, a nawet jak jest normalny dzień to on... czeka przecież na tego współczesnego „bożka” medycyny - wynik testu...

Leczenia nie ma, pacjent jest w coraz gorszym stanie i trafia wreszcie na nocną pomoc lekarską bądź na szpitalny oddział ratunkowy. Przeważnie w stanie ciężkim, bądź bardzo ciężkim. Tam już niestety jest dramatycznie. Nawet należyta terapia i jak najlepsza pomoc fachowa medyków wówczas w wielu przypadkach nie przynosi skutku. Jest po prostu za późno.

Ludzie umierają, a służby medyczne z pierwszej linii frontu mają jedyne - z ich oglądu codzienności - wrażenie epidemiologicznego armagedonu. A to z kolei przekłada się na ocenę sytuacji (jako niezwykle dramatycznej) ministerstwa zdrowia, potem na środki zapobiegawcze (czyli obostrzenia) rządu itd.

Nie twierdzę, że znalazłem jedyną przyczynę takiego stanu rzeczy, ale - przepraszam - tylko głupek nie zauważy zależności. Na chłodno wróćmy do organizacji opieki zdrowotnej przed epidemią. Wydolność i tak kiepsko funkcjonującego systemu opierała się przecież na poradniach i lekarzach pierwszego kontaktu. To tam zgłaszali się wszyscy pacjenci, a po badaniach, diagnozie i leczeniu w większości (w swojej masie) kończyli swój kontakt z systemem. Z lekarzami specjalistami czy szpitalami mieli już kontakt tylko ci, którzy tego potrzebowali. A i tak przecież wszystko „kulało” - kolejki, oczekiwanie itd.

Teraz mamy sytuację niczym z wojny (medycznej w tym wypadku), a z frontu walki wycofaliśmy bardzo dużą część wojska z i tak niepełnej osobowo armii. System wycofał bardzo liczne pułki lekarzy rodzinnych, chowając ich na bardzo duże zaplecze z zadaniem teleporad. I nawet w pierwszej fazie wojny (wiosną, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy prawie nic o siłach wroga), na chwilę, mogło to być taktycznie zrozumiałe. Ale na Boga - czas zmienić strategię! Osłabione liczebnie oddziały na pierwszej (szpitalnej) linii frontu bronią się co prawda dzielnie, ale już wiadomo, że nie dają rady.

Jeśli chcemy powstrzymać śmierć (na te inne od jedynie słusznej choroby), to musimy zacząć od włączenia do walki pozostających na zapleczu armii lekarzy rodzinnych. Już widać, że z teleporad przeciwnika nawet nie namierzają, nie mówiąc o neutralizacji.

Czy ktoś wreszcie zauważy, że bez badań, diagnoz i leczenia masy zgłaszających się pacjentów nie wyleczymy? Skazując jednocześnie sieć szpitali na obsługę wyłącznie ciężkich stanów chorobowych.

Oczywiście nie można generalizować, bo pewnie jest wielu lekarzy rodzinnych, którzy jednak badają i leczą, ale... Jeśli obsługa pacjentów przez poradnie ma w większości polegać na szukaniu covida, to ktoś tu postradał rozum. Szukaniem i neutralizowaniem przypadków epidemiologicznych powinien nadal zajmować się wyłącznie sanepid. Zresztą, jak sama nazwa tej instytucji wskazuje: Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna. A lekarze - jak sama nazwa wskazuje - są od leczenia.

Musimy to przywrócić, bo w takim systemie pacjenci - w dużo za dużej ilości - pozostają do... umierania.

Szerzej do sprawy wrócimy w tematycznej analizie w innym odcinku.

Na koniec inny wątek - wydawało by się, że poboczny (bo cóż w systemie zdrowia powinno być ważniejsze od leczenia ludzi), ale jednak systemowo pierwszoplanowy. Szukamy przypadków covida i zapobiegamy jego rozprzestrzenianiu. Na oko system wygląda na sprawny, ale jak pokazuje historia tej rodziny „na oko to chłop w szpitalu umarł”.

Główny kierunek działań systemu w przypadku opisanej babci miał odpowiedzieć na pytanie - ma covid czy nie? Dostaliśmy odpowiedź - nie. Ktoś powie, co się czepiasz, przecież babcia ostatecznie dobrze się czuje. No tak, całe szczęście. Ale jak miała covid, to co - zdołaliśmy zapobiec jego rozprzestrzenianiu się wirusa? Dzięki postawie rodziny, która minimalizuje kontakty, pewnie tak. Ale nie dzięki systemowi, który nie nakłada w takim przypadku kwarantanny na domowników. Może i dobrze, bo po co bez powodów robić ludziom życiowe zamieszanie. Ale w złym scenariuszu sprawa nie ulega wątpliwości - system w pełni transmisji wirusa nie eliminuje. I koniec.

To w całości po prostu nie działa! Pacjent nie otrzymuje leczenia bez względu na co jest chory, bo głównym celem jest szukanie zarażenia celem eliminowania potencjalnego ogniska, którego oczywiście nie realizujemy.

Czas zmienić strategię, bo samo hasło „Państwo czuwa” (raczej od konferencji prasowej do konferencji, a nie w praktyce jak widać) nie wystarczy. Ludzie będą nadal nadprogramowo umierać (tylko w październiku i listopadzie o 50 tysięcy więcej niż w latach ubiegłych) i to bez względu na to czy uda nam się narodowy program szczepień (o tym też w oddzielnym odcinku).

Bo przeraźliwy wirus strachu skutecznie zasłonił oczy zdrowemu rozsądkowi, logice i wielu innym rzeczom potrzebnym do skutecznej walki w sytuacji kryzysowej.

Na razie bowiem, mimo że dobrze wyznaczyliśmy cel akcji, by złapać króliczka, jedynie go ciągle gonimy...

Artur Kołodziejczyk

PS. Ktoś powie - nie można wyciągać wniosków z jednostkowego przypadku. To prawda, tyle że to nie jest jednostkowy przypadek. Jak już wspomniałem - na bieżąco analizuję epidemiologiczne dane i po każdym weekendzie zawsze widać duże spadki liczby testów, wykrytych zakażeń, a nawet liczby zgonów.

To co - w weekendy i święta mamy na tej wojnie z wirusem pakt o zawieszeniu broni? Nie - po prostu systemowo w takie dni zawieszamy działanie: nie ma teleporad (o leczeniu nawet nie wspomnę), nie ma zleceń, nie ma badań, nie ma nawet wypisywania aktów zgonu. Front (oprócz dramatycznej walki w szpitalach) zastyga w bezobjawowej bezczynności. Tak jakby w ogóle żadnej wojny nie było...

Tak dla ciekawskich - krótki wyciąg z oficjalnych rządowych statystyk. Dwa dni przed świętami - ponad 12 tysięcy zakażonych i 472 zgonów; 23 grudnia - ponad 13 tysięcy zakażeń i 497 zgonów.

Potem już powoli działał lockdown systemu: 24 grudnia - ponad 9 tysięcy zakażonych i 240 zgonów; 25 grudnia - niewiele ponad 5 tysięcy zakażonych i tylko 69 zgonów; 26 grudnia - 3678 zakażeń i 57 zgonów; 27 (niedziela) grudnia - 3211 zakażeń i tylko 29 zgonów.

Ale „nie martwcie się”, to nie dowód, że wojna odpuszcza - to dowód, że opisywana historia nie jest jednostkowa i system nie działa w święta i weekendy. Bo już dane z 29 grudnia (obejmujące poprzednią dobę, czyli 28 grudnia) mówią niestety o powrocie do covidowskiej „normalności”, a zaległe statystyki powoli zostają „wklepywane” do systemu. Blisko 8 tysięcy zakażeń i niestety 307 zgonów. A jak znam te nasze dziwne życie, jutro będzie jeszcze więcej - nie wierzycie, sprawdźcie sami.

AKTUALIZACJA

Oczywiście ostatnie zdanie znalazło potwierdzenie - z danych opublikowanych 30 grudnia (czyli dotyczących 29 grudnia) wynika, że odnotowano 12.955 zakażeń i aż 565 zgonów.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo plonszczak.pl




Reklama
Wróć do